Ale Lecz ocalał.
A dwaj nasi, Uy i Im, zostali pułkownikami KGB.
Lód wydobywano i eksportowano do dwudziestu ośmiu krajów.
I lodowe młoty stukały w serca.
Umarli Andropow i Czernienko.
Nastał Gorbaczow.
Nadeszła epoka Głasnosti i Pierestrojki.
ZSRR zaczął się rozpadać. Rozwiązano RWPG i prawie od razu umarł Lecz. To była dla nas niepowetowana strata. Nasze serca gorąco pożegnały się z wielkim Lecz. Zrobił dla bractwa wiele dobrego.
Partia coraz bardziej traciła władzę w kraju. W najwyższych sferach władzy wybuchła panika: w nadciągającej demokratyzacji radziecka nomenklatura widziała śmiertelne niebezpieczeństwo, ale nic nie mogła na to poradzić.
Pojawiła się prywatna przedsiębiorczość. Najmądrzejsi przedstawiciele nomenklatury zaczęli przechodzić do biznesu. Wykorzystując stare układy, robili szybkie pieniądze.
NASI też natychmiast się przestawili. Zaczęli tworzyć firmy handlowe, banki i spółki akcyjne.
W sierpniu 1991 roku Związek Radziecki się rozpadł.
O ironio, tego dnia wraz z trzema braćmi znaleźliśmy się na placu przy Łubiance i obserwowaliśmy demontaż pomnika Dzierżyńskiego. Kiedy go obwiązano stalowymi linami i podniesiono w powietrze, przypomniałam sobie areszt, celę-lodówkę, przesłuchania, bursztynowe żmije, złe twarze i martwe serca śledczych.
Demontażem pomnika kierował jasnowłosy chłopak w marynarskiej koszulce w paski i hełmie czołgisty. Miał niebieskie oczy. Poznaliśmy się, a po kilku godzinach w specjalnie urządzonej piwnicy opukaliśmy Siergieja. I jego serce wypowiedziało prawdziwe imię: Dor.
Tak Dzierżyński pomógł nam odnaleźć brata.
Popłynęły szybkie lata dziewięćdziesiąte.
Rozpoczęła się wesoła i straszna epoka Jelcyna.
Dla bractwa nastały złote czasy. Osiągnęliśmy to, o czym marzyliśmy: na trwałe weszliśmy do władzy, stworzyliśmy silne struktury finansowe, założyliśmy szereg wspólnych przedsiębiorstw.
Ale największym sukcesem bractwa było przeniknięcie naszych do wyższych struktur władzy.
Brat Uf, odnaleziony pod koniec lat siedemdziesiątych w Leningradzie, w ciągu dwóch lat zrobił fantastyczną karierę: od docenta instytutu inżynieryjno-ekonomicznego do wicepremiera rosyjskiego rządu. Kierował reformami ekonomicznymi i prywatyzacją własności skarbu państwa. Sprzedaż setek zakładów i fabryk przechodziła przez ręce Uf. Praktycznie w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych był potentatem na rynku nieruchomości Rosji.
Nie da się przecenić jego wkładu w dzieło bractwa. Dzięki rudemu Uf staliśmy się naprawdę niezależni finansowo. Kwestia pieniędzy została rozwiązana raz na zawsze. A pieniądze na planecie maszyn z mięsa napędzały wszystko.
Ubóstwiałam rudego Uf.
Jego niewielkie, lecz nieokiełznane serce często rozmawiało z moim.
Uf stanął na czele radykalnego skrzydła bractwa. Radykałowie starali się wszelkimi środkami zwiększyć liczbę naszych i dożyć do Wielkiego Przeobrażenia.
W odróżnieniu od nich my nie byliśmy aż tak egoistyczni i pracowaliśmy dla przyszłych pokoleń.
Ale Uf swoim wielkim skokiem ekonomicznym przybliżył przyszłość: 1 stycznia 2000 roku na całym świecie było NAS osiemnaście tysięcy sześćset dziesięcioro.
I po raz pierwszy uwierzyłam, że DOŻYJĘ!
Sylwestra spędzaliśmy w wąskim gronie na daczy Uf. Było to jedyne możliwe do przyjęcia święto spośród wszystkich świąt maszyn z mięsa: przecież każdy nowy rok zbliżał godzinę Wielkiego Przeobrażenia.
Po niedługiej rozmowie serc siedzieliśmy na dywanie wokół góry owoców i jedliśmy w milczeniu. W ogóle staraliśmy się nie rozmawiać językiem maszyn z mięsa.
I nagle Uf zamarł, trzymając w ręku śliwkę. Zmrużył szaroniebieskie oczy i rozchylił małe, uparte usta:
– Za rok i osiem miesięcy wszyscy staniemy się promieniami światłości!
Zamarłam. Pozostali również.
Uf ogarnął nas wszystkich przeszywającym spojrzeniem. I dodał twardo:
– Ja to wiem!
Oczy mu zwilgotniały, usta zadrżały, śliwka wypadła z rąk. Łzy popłynęły po policzkach.
Rzuciłam się ku niemu, objęłam go.
I zalewając się łzami, zaczęłam całować jego piegowate ręce.
Obudziłam się jak zwykle rano.
Zbudził mnie czuły dotyk siostry Tbo. Głaskała moją twarz.
I od razu sobie przypomniałam: dziś jest szczególny dzień. Dzień Powitania.
Otworzyłam oczy: moja obszerna sypialnia z jasnobłękitnymi ścianami i złotym sufitem, niebieskooka twarz Tbo, jej miękkie ręce. Zabrzmiała cicha muzyka. Tbo zdjęła ze mnie kołdrę. Odwróciłam się na brzuch. Ręce siostry zaczęły masować moje niemłode ciało.
Bezszelestnie weszli bracia Mef i Por. Zaczekali, aż Tbo skończy masaż, po czym zanieśli mnie do łazienki. Tam pomogli mi opróżnić jelita i pęcherz moczowy. Następnie zanurzyli mnie w wannie z bulgoczącym krowim mlekiem. Po dziesięciu minutach wyjęli mnie, spłukali mleko, natarli mi pierś olejkiem sezamowym, nałożyli na twarz maseczkę ze spermy młodych maszyn z mięsa. Siostra Wihe ułożyła mi włosy, zrobiła makijaż. Przeniosłam się do garderoby, gdzie Wihe pomogła mi wybrać suknię na dzisiejszą uroczystą chwilę.
W szczególne dni ubieram się zawsze na niebiesko. Wybrałam sukienkę ze stonowanego błękitnego krepdeszynu, kapelusik z niebieskiego jedwabiu z niebieską woalką, niebieskie lakierowane buciki, kolczyki i bransoletkę z turkusami.
Przenieśli mnie do jadalni.
Duża, półokrągła, utrzymana była w tych samych złocisto-niebieskich tonacjach. W czterech złotych wazach stały białe róże i lilie. Za szerokimi oknami zieleniał las świerkowy.
Zasiadłam przy stole ze złotą zastawą i wyciągnęłam ręce. Mef i Por od razu owinęły je ciepłymi wilgotnymi serwetkami. Brat Rat podał półmisek z tropikalnymi owocami. Wszedł jeden z moich sześciu sekretarzy – brat Ga. Zaczął czytać komunikaty.
Jadłam niespiesznie, słuchając go.
Skończył czytać i oddalił się.
Po posiłku znów wyciągnęłam ręce. I znów dwie wilgotne serwetki troskliwie mi je wytarły.
Przeniesiono mnie do sali obcowania serc: okrągłej, bez okien. Ściany w sali były ozdobione niebieskim jaspisem.
Pośrodku klęczało trzech nagich braci. Uklękłam obok nich. Objęli mnie.
Nasze serca zaczęły rozmawiać.
Uczyłam ich słów.
Ale niezbyt długo: z jękiem rozkoszy rozluźniliśmy objęcia, a mnie przeniesiono do pokoju wypoczynkowego.
Cichy pokój, wyposażony w miękkie, złoto-niebieskie meble, przepojony był wschodnimi wonnościami. Dopóki, na wpół leżąc, spoczywałam w fotelu, siostry masowały mi ręce. Następnie wypiłam herbatę z ałtajskich ziół.
Wszedł sekretarz.
Zrozumiałam: już czas.
Wyniesiono mnie z domu. Przed marmurowym gankiem stał mój ciemnogranatowy samochód i dwa auta ochrony. Było słonecznie i po wiosennemu świeżo. Resztki śniegu stopniały, na trawnikach kiełkowała zielona trawka. Dzięcioł stukał w suchą gałąź. Ogrodnik Eb odbudowywał piramidę w ogródku skalnym. Przed bramą spacerował ochroniarz z automatem.
Usadowiono mnie w samochodzie.
Pojechaliśmy do Moskwy.
Ciężka limuzyna poruszała się bezszelestnie, lekko mnie kołysząc. Patrzyłam przez okno. Uwielbiałam okolice Moskwy, to zadziwiające połączenie dzikiej przyrody i dzikich siedzib ludzkich. Ziemskie życie wydawało się tu mniej koszmarne. Droga wiodła poprzez masywy leśne, wśród drzew migały zarysy dacz. Tak samo migały czterdzieści lat temu. Nic się tu nie zmieniło od czasów stalinowskich. Tylko ogrodzenia były wyższe i bogatsze.
Za to Moskwa zupełnie się zmieniła. Rozpełzła się. Zrobiło się jej zbyt dużo.