Anton Bielawski, 18 lat, student.
10 września siostra powiedziała, że jestem jedną z 230 osób, którym firma „LOOD” daje gratis swój super-system. Początkowo nie uwierzyłem, ale siostra pokazała mi gazetę, gdzie to było napisane. Super! Tyle słyszałem o tym systemie, stale mówiono o nim w TV, rozpisywała się na ten temat prasa. Widziałem reportaż o firmie „LOOD”, o jej niezwykłej historii, o tym, jak to oni wdrożyli na Syberii potężną produkcję syntetycznego Lodu Tunguskiego, i że firma jest bardzo bogata, a rosyjski udział wynosi tam raptem 25%, i że chcą przeprowadzić rewolucję w przemyśle filmowym i wideo, zniszczyć tradycyjne kino, zrobić coś zupełnie odjazdowego, że wszystkim poopadają szczeny. No i zadzwonili do mnie, a potem przywieźli pudło. Otworzyliśmy je z siostrą, był tam komputer, hełm i napierśnik. I taka walizkowa lodówka. A w niej 23 kawałki lodu. Zdjąłem koszulkę, siadłem na kanapie, siostra pomogła mi nałożyć napierśnik. Zamocowałem do młotka kawałek lodu, podłączyłem komputer, hełm, włączyłem wszystko do sieci i odpaliłem system. Designerka hełmu była czaderska, normalnie jak u Lorda Vadera. A w środku wygodny, miękki. Najpierw nic się nie działo. Tylko młotek zaczął tłuc mnie lodem w pierś. Ale to wcale nie bolało. Rozluźniłem się, siedzę, w hełmie ciemno jak w czołgu. Minuta, dwie, pięć. Nic! Już nawet pomyślałem, że to zwykła podpierducha. Siostra siedziała obok i powiedziałem do niej: „Maszka, zrobili nas w ptaka!” A potem nagle nie wiadomo dlaczego coś mi się przypomniało. Jak, mając czternaście lat, po raz pierwszy zachorowałem na astmę. I pierwszy atak miałem nad ranem. Pod naszym oknem układali jakieś rury i te barany zaczynały walić w asfalt chyba od piątej rano. A mieli kompresor do młotów pneumatycznych, zapuszczali go i ten zaczynał rytmicznie walić – łup, łup, łup! No i wtedy rano przyśniło mi się, że oni, te barany, uruchomili kompresor, a węże podłączyli do naszego lufcika. I wysysają nam powietrze z mieszkania. Mieliśmy kawalerkę, mama z Maszką spały pod oknem, a ja na polówce koło kredensu. I niby się budzę i widzę, że mama i maleńka Masza już prawie się udusiły. I leżą jak martwe pod tym lufcikiem. No to zrywam się i czołgam do nich, bo sam ledwo dyszę, i zaczynam nimi potrząsać. A one umierają na moich oczach. I to jest straszne, że w żaden sposób nie mogę pomóc, a ten cholerny kompresor wysysa powietrze i stuka: stuk, stuk, stuk! No to łapię za krzesło i rzucam w okno. Ale okno się nie rozbija. No to z całej siły walę pięściami w szybę, ale nic z tego. I nagle rozumiem – to koniec! Obie umarły! I już nie da się ich nigdy obudzić. Zaczynam strasznie płakać! No i na serio się rozpłakałem. Ryczałem tak długo, że siostra się wystraszyła. Potem opowiadała, że normalnie cały się wiłem. I to trwało i trwało, a potem jakbym zaczął słabnąć i zupełnie opadłem z sił, i zrobiło mi się tak dobrze i lekko, i jakby nic mnie nie rusza, olewam wszystko i tak superancko w środku. I – ciach! Zaświecił się obrazek: stoję na wykurwistej wyspie. Jak duża skała. Wokół morze. Słońce, niebo jasne, błękitne, świeże powietrze. A ja stoję w takim ogromnym kręgu z gołymi ludźmi, trzymamy się za ręce jak dzieci. I jest nas strasznie dużo. Nagle dociera do mnie, że jest nas równo dwadzieścia trzy tysiące. Równo! I to mnie normalnie jakoś tak telepnęło – hop! A w sercu jakoś tak zaczęło ssać, ale tak dobrze, superancko. I jazda, normalnie jakby w sercu była taka szpara, jazda bez trzymanki. Nagle poczułem serca wszystkich tych ludzi. I to takie dziwne, ale superuczucie, że my wszyscy jesteśmy jedyni na ziemi. I zaczęliśmy jakby rozmawiać sercami. Ale to nie była taka normalna rozmowa, kiedy człowiek coś mówi i ktoś mu odpowiada, w stylu:,,Jak się nazywasz?” – „Anton”. „A ja Wołodia, cześć”. Nie o to idzie. To była taka rozmowa bez słów, ale megamocna. A potem wszyscy zaczęliśmy sercami tak wibrować: raz, dwa, trzy… To było super! A kiedy doszło do dwudziestu trzech – to wtedy… normalnie brak mi słów! Nagle wszystko wokół zaczęło się rozpływać, jakby znikać na zawsze i my też – bach! i rozpłynęliśmy się w takim delikatnym świetle
Maks Aloszyn, 20 lat, anarchista.
Kiedy dostałem system „LOOD”, od razu postanowiłem go przetestować na naszym skłocie. To taki wyjebisty wysiedlony dom. Będą go odnawiać i potem zasiedlać burżujami. Nic tam nie ma, nawet elektryki. Ale damy radę – podciągamy nocą z sąsiedniego kiosku. No i wsadziłem łeb w ten hełm, podłączyłem się. Początkowo kurewsko ciemno i ten młotek lodowy napierdalał mnie w mostek. Chujowo, nie podchodzi mi to. Potem jakaś chujówka zaszczepiła mi się pod kopułą: jakieś przedpotopowe wspomnienia. Niby jeszcze jestem w Elektrostali, mały szczyl, wybiegam rano na podwórko, a tam zima zajebana, zaspy, dzieci spacerują z mamami. A moja matka jest dozorczynią. I koło trzeciej klatki schodowej łomem łupie lód: jeb! jeb! jeb! Taki przyjemny dźwięk. No i idę po podwórku, jak kosmonauta, kurwa: babka ubrała mnie w kupę ciuchów, na cebulę. A na nogach mam obciachowe walonki, śnieg pod nimi chrzęści jak cukier. W ręku mam łopatkę, podchodzę do zaspy i zaczynam z niej robić statek kosmiczny – kopię, kopię, a matka wciąż łupie i łupie. I nagle zarąbiście chce mi się lać, bo przed wyjściem się nie odlałem, bo zarąbiście chciałem wyjść na dwór. A nie chce mi się wracać do domu, żeby się odlać – wchodzić na trzecie piętro, zanim babka mnie rozpakuje, zaprowadzi do kibla, zarąbiście długo potrwa. No więc kopię i kopię, a matka wciąż łupie i łupie. Aż wreszcie zaczynam lać w walonki, może nie lać, a tak zdeka popuszczać. I w walonkach robi się ciepło. Ale zaraz potem jakoś chujowo. No i kopię pokład i zaczynam popłakiwać ze złości. A matka łupie i uśmiecha się do mnie. I nagle zaczynam ryczeć. Kurwa, ale tak, że nic nie widzę, walę się w zaspę i ryczę, ryczę, ryczę. A matka myśli, że tak się bawię. I dalej łupie ten swój jebany lód, a ja ryczę do utraty sił. Aż w końcu jestem tak padnięty, że leżę, kurwa, w tej zaspie jak w trumnie. Palcem nie mogę ruszyć. Aż tu nagle – jeb! I jestem na wyspie. Wyspa, kurwa, w morzu. A ja stoję w kręgu, razem ze mną stoją dwadzieścia trzy tysiące ludzi i w milczeniu trzymają się za ręce. Ja też trzymam się lewą ręką z jakąś panną, prawą – ze staruchem. Ja cież, kurwa, nie pierdolę! A potem – jeb, cios taki w serce, zajebioza – jeden, drugi, trzeci… dwudziesty trzeci! I bach – wszyscy, kurwa, w nirwanę odpływamy i światło
Władimir Koch, 38 lat, biznesmen.
Według mnie, wszystko to jest nad wyraz wątpliwe. Odczułem tylko:
1. żałość, tęsknotę, smutek (kiedy nie wiedzieć czemu przypomniałem sobie, jak razem z trzema kolegami ze szkoły zatłukliśmy kamieniami kota).
2. słabość, śmiertelne zmęczenie (kiedy przestałem płakać).
3. euforię (kiedy znalazłem się w ogromnym kręgu ludzi sobie podobnych zadrżało mi serce i nagle zacząłem znikać i wszyscy wokół również, stając się światłem