– Cześć – burknął Łapin. Zdjął kurtkę. Dotknął opatrunku, sprawdzając, czy nie widać przez koszulkę. Spojrzał w owalne lustro: widać. Poszedł do swojego pokoju.
– Wszystko już zjedliśmy, nie spiesz się! – krzyknęła matka. Zaśmiali się oboje z ojcem.
Łapin popchnął nogą drzwi z napisem: „FUCK OFF FOREVER!” W pokoju panował półmrok: półki na książki, stół z komputerem, wieża hi-fi, góra płyt kompaktowych. Na ścianie plakaty: „Matrix”, naga Lara Croft z dwoma pistoletami, Marylin Manson jako gnijący na krzyżu Chrystus. Nieposłane łóżko. Syjamski kot Neron drzemał na poduszce.
Na oparciu krzesła wisiały trzy koszule. Łapin zdjął czarną. Włożył ją na T-shirt. Ostrożnie wyciągnął się na łóżku. Głośno ziewnął:
– U-a-a-a-a-a-kur-wa-a-a-a-a!
Neron podniósł się niechętnie. Podszedł do niego. Łapin podmuchał mu w ucho. Neron zrobił unik. Zeskoczył na starą wykładzinę dywanową. Wyszedł z pokoju.
Łapin popatrzył na duże usta Lary Croft. Przypomniał sobie pielęgniarkę.
– Har… Hara? Lara. Klara.
Uśmiechnął się. Pokręcił głową. Z siłą wypuścił powietrze, nie rozwierając nierównych zębów.
Przez półotwarte drzwi zajrzała matka: 43 lata, tęgawa, kasztanowe włosy, dość młoda twarz, szare legginsy, czarno-biały sweter, papieros.
– No co, naprawdę nie jesteś głodny?
– Zjem coś. – Łapin zapinał koszulę.
– Zabalowaliście wczoraj?
– Yhy…
– I tak trudno było zadzwonić?
– Yh-y-y-y. – Łapin poważnie kiwnął głową.
– Gnojek. – Matka wyszła.
Łapin leżał. Patrzył w sufit. Poskubywał stalową sprzączkę paska.
– Nie będę dwa razy odgrzewać! – krzyknęła matka z kuchni.
– Wali mnie to… – Machnął ręką. Potem spróbował się podnieść. Ból wykrzywił mu twarz. Ciężko odepchnął się od łóżka. Wstał. Poczłapał do kuchni. Matka zmywała naczynia.
Na stole stał talerz z kawałkiem pieczonego kurczaka. I gotowanymi ziemniakami. Stała też salaterka z kiszoną kapustą. I talerz z kiszonymi ogórkami.
Łapin szybko zjadł kurczaka. Ziemniaków nie dojadł. Popił wodą.
Poszedł do dużego pokoju. Podniósł słuchawkę. Wybrał numer.
– Kieła? Cześć. Mówi Jurka Łapin. Daj mi Gienkę. Giena, to ja. Słuchaj, ja… tego… muszę z tobą pogadać. Nie, nic… Muszę się po prostu poradzić. Nie, nie o to biega. To… tego. Coś innego. Teraz? Oki. Aha.
Odłożył słuchawkę. Wyszedł do przedpokoju. Zaczął naciągać kurtkę. I omal nie krzyknął z bólu:
– Ożeż, kurrrr-waaaa…
– A ty co, znowu wychodzisz? – Matka brzęczała talerzami.
– Do Gienki, na chwilę…
– Kupisz chleb?
– Aha.
– Dać ci pieniądze?
– Mam.
– O, to nie wszystko przepiliście?
– Nie wszystko.
Łapin wyszedł z mieszkania. Trzasnął drzwiami. Poszedł do windy. Zatrzymał się. Stał przez chwilę. Odwrócił się. Zszedł schodami na trzecie piętro. Przystanął na klatce schodowej. Kucnął. Zapłakał. Łzy popłynęły mu po policzkach. Najpierw łkał bezdźwięcznie. Drżały mu ramiona, chude ręce przyciskał do twarzy. Potem zaszlochał głośno. Z ust wyrywały mu się pojedyncze chlipnięcia. Z ust. I z nosa. W końcu rozryczał się na całego. Płakał długo.
Z trudem się uspokoił, poszperał po kieszeniach kurtki. Nie znalazł chustki. Wysmarkał się głośno na stłuczony żółto-brązowy kafelek. Wytarł rękę o ścianę, obok napisu „WITEK GÓWNOJAD”.
Roześmiał się. Otarł łzy.
– Mer, mer, mer… mer, mer, mer…
Znów zapłakał. Dłubał palcem w granatowej ścianie. Obmacywał mostek.
Powoli się uspokoił.
Wstał. Zszedł na dół. Wyszedł na dwór. Minął trzy bloki. Wszedł do czwartego, na pierwsze piętro. Zadzwonił do mieszkania 47.
Zielone stalowe drzwi otwarto prawie natychmiast.
Na progu stał Kieła: 28 lat, średniego wzrostu, krępy, muskularny, płaska twarz, rudawe wąsy, mała, ogolona głowa.
– Strzałeczka. – Kieła odwrócił się. Odszedł.
Łapin znalazł się na korytarzu dwupokojowego mieszkania: cztery koła, kartony po sprzęcie hi-fi, ubrania na wieszaku, narty z butami.
Z pokoju Kieły dochodziła głośna muzyka. Łapin wszedł do pokoju Gieny: pudła z kasetami wideo, łóżko, kredens, fotografie.
Giena siedział przy komputerze: 21 lat, rozczochrany, podobny do Kieły, tylko grubszy.
– Cześ-ka. – Łapin stanął za jego plecami.
– Czee… – odparł, nie odwracając głowy. – Gdzieś się szwendał?
– Tu i tam.
– Co, wyparowałeś?
– Aha.
– Ale wczoraj wyczesaną stronę wyhaczyłem. Luknij…
Wstukał
Pod napisem widniało siedem kamiennych kwiatków. Giena naprowadził kursor na jeden z nich. Kliknął. Wyskoczył obrazek: krowa z wytatuowaną podobizną Stalina, pasąca się na łące z kamiennych kwiatków. Nad krową unosiło się hasło: WSZYSCY DO WALKI Z NIEUŚWIADOMIENIEM!
– Ale wymóżdżone, co? – Giena szturchnął Łapina pulchnym łokciem w biodro, naprowadził kursor na jeden z kwiatków, kliknął myszą.
Ukazał się obrazek: dwóch Stalinów grozi sobie nawzajem palcem. Nad nimi napis: JEST CZŁOWIEK – JEST PROBLEM, NIE MA CZŁOWIEKA – NIE MA PROBLEMU!
– No, nieźle to kolesie wykminili! – uśmiechnął się Giena.
– Słuchaj, Giena. Ty coś kumasz o tajnych sektach?
– Jakich? „AUM Shinri Kyo”?
– Nie, no… inne… w rodzaju zakonu.
– Masoni?
– Tak jakby. W sieci da radę coś wyłowić?
– Wszystko się da. A po co ci masoni?
– Idzie mi o tych, którzy są u nas.
– To Kieła kuma. Longiem by nawijał o masonach.
– Kieła… – Łapin dotknął piersi. – On ma jobla na punkcie czarnuchów z Kaukazu. I Żydów.
– No. Nieźle to kmini. A po co ci to?
– No bo napadły mnie jakieś młoty. Bractwo, kurwa. Przebudzonych.
– Przebudzonych?
– Aha.
– I czego chcą?
Giena szybko poruszał myszką, patrzył w monitor.
– Nie wiadomo.
– No to pierdol ich… o, popatrz! Ale wyjebane w kosmos, co? Nieźle się zajarali tym Stalinem!
– Muszę się kogoś poradzić. Kto wie, co to za typasy.
– No idź i go zapytaj. On wszystko kmini.
Łapin poszedł do pokoju Kieły: drewniany stelaż z książkami, potężna wieża hi-fi z potężnymi kolumnami, malutki telewizor, portrety Alfreda Rosenberga, Piotra Stołypina, plakat Rosyjskiej Jedności Narodowej „O nowy rosyjski porządek!”, trzy pary nunczaków, wysokie glany, sztanga 60 kg, hantle 3 kg, hantle 12 kg, dwa kije bejsbolowe, materac, skóra niedźwiedzia brunatnego na podłodze.
Kieła siedział na materacu, pił piwo i słuchał Halloween.
Łapin usiadł obok. Poczekał. Aż skończy się utwór.
– Kieła, mam problem.
– No?
– Jakaś sekta… albo zakon… Napadli na mnie tak jakoś znienacka.
– Jak?
– No, schiza, tego, nawijka w stylu: przebudziliśmy się. Bracia. A wszyscy wkoło śpią. Kaskę wpychają. Coś jak masoni.
Kieła wyłączył muzykę. Położył pilota na stole.
– Zapamiętaj raz na zawsze: masonów jako takich nie ma. Są tylko żydomasoni. O „B’nai Brith” słyszałeś?
– A co to?
– To oficjalna żydomasońska loża w Moskwie.
– Kieła, kumasz, ci, co… no… do mnie przyszli, to nie Żydzi. Blondyni tak jak ja. I nawet oczy niebieskie… No! Słuchaj… – przypomniał sobie – dopiero teraz skumałem! Oni wszyscy mieli niebieskie oczy!