Выбрать главу

– Giena…

– Co? – Giena czatował.

– Skoczmy do knajpy.

– Jakiej? – Giena odwrócił się zdziwiony.

– Byle jakiej. Mam… tego… w chuj kasy.

– Skąd niby?

– Dały mi wieloryby!

Wszedł Kieła z nową butelką piwa.

– Słuchaj no, Giena. Ja ci, do chuja punka, ostatni raz powtarzam: będziesz kręcić blanty, to cię wysiedlę do praojców. Tam kręć, do chuja punka, w sraczu.

– Sto lat nie kręciłem, coś ty!

– A przedwczoraj? Jak się woziłem z foczkami. A u ciebie siedziała ta banda zmulantów. Co, może nie?

– No coś ty? Kieła? Słuchaliśmy nowego „WeWe” *.

– Nie pierdol smutów. Zjeby. Ni chuja nie kminicie bazy. – Pociągnął z butelki. – Wiesz, jaki mózg ma zdechły Czeczeniec? Jak ser szwajcarski. Z dziurami. O, takimi. Z czego? Z głupoty. Kumasz?

– Już to mówiłeś. – Giena wsunął do ust gumę do żucia. – Kieła, a od piwa wątroba obrasta tłuszczem.

– Zastanów się, do chuja punka. Ostrzegałem cię. Ostatni raz.

Kieła wyszedł.

– No, kurwa… – westchnął Giena. – Ale mi obrzydł ten męczydupa. Kurwa, czego im tak odpalmiło z tą pakernią? Witek, Szpała, Bomber – to tępaki, z dwoma zwojami, to jasne, że pakują. Ale Kieła jest mądry. Przeczytał więcej książek niż oni razem wzięci. A ten longiem: w zdrowym ciele, kurwa, zdrowy duch. I co rano mi, kurwa, wkłada do łóżka te syfiaste hantle! Kumasz? Ja śpię, kurwa, a ten mi hantle pod dupę! Mega schiza…

Łapin patrzył w monitor. Wstał.

– Idę.

– Co jest?

– Mam jeszcze sprawę…

– Łapa, co ty dziś taki?

– Jaki?

– No… jak zbity pies?

Łapin spojrzał na niego i roześmiał się. W napadzie histerycznego śmiechu zgiął się wpół.

– Co ci jest? – zdumiał się Giena.

Łapin chichotał. Giena patrzył na niego.

Łapin z trudem się uspokoił. Otarł łzy. Ciężko westchnął:

– Dobra… idę.

– A co z knajpą?

– Jaką?

– No, przecież chciałeś do knajpy?

– Żartowałem.

– No, ale masz żarty, dziecioku.

Łapin wyszedł.

Na dworze już się ściemniło. I chwycił mróz. Pod nogami trzaskały kałuże.

Łapin dobrnął do swojej klatki schodowej. Wszedł. Ściągnął windę. Spojrzał na ścianę. Było tam znajome graffiti. Dwa z nich – ACID ORTHODOX i RUINA-97 były jego dziełem. Zauważył nowy napis: URAL, NIE BÓJ SIĘ PRZEBUDZENIA.

Czarny flamaster. Wyraźny charakter pisma.

Diar

8.07.

Szosa Kijowska. Dwunasty kilometr.

Biała wołga skręciła na leśną drogę. Przejechała trzysta metrów. Skręciła jeszcze raz. Zatrzymała się na polanie.

Brzozowy zagajnik. Resztki śniegu. Poranne słońce.

Z samochodu wysiedli dwaj mężczyźni.

Botwin: 39 lat, tęgi, blondyn, niebieskie oczy, poczciwa twarz, granatowo-zielona dresowa kurtka, granatowo-zielone spodnie z białym lampasem, czarne adidasy.

Neilands: 25 lat, wysoki, szczupły, blondyn, stanowczy, srogi, niebieskie oczy, ostre rysy twarzy, brązowy płaszcz.

Otworzyli bagażnik. Leżała tam Nikołajewa: 22 lata, ładniutka blondynka, niebieskie oczy, krótkie futro z lisa, wysokie kozaki z czarnego zamszu, usta zaklejone białym plastrem, kajdanki.

Wyciągnęli ją z bagażnika. Wierzgała nogami. Wyła.

Neilands wyjął nóż. Rozciął futro na plecach. I na rękawach. Futro upadło na ziemię. Pod futrem była czerwona sukienka. Neilands rozciął ją. Rozciął stanik.

Biust średnich rozmiarów. Malutkie sutki.

Zaciągnęli dziewczynę pod brzozę. Zaczęli przywiązywać.

Nikołajewa krzyknęła gardłowo. Zaczęła się wyrywać, szyja i twarz jej poczerwieniały.

– Nie za mocno. Żeby mogła swobodnie oddychać. – Botwin przyciskał szarpiące się ramiona do brzozy.

– Jest w porządku. – Neilands pracował w skupieniu.

Skończyli. Botwin wyjął z samochodu podłużny biały futerał-lodówkę. Otworzył. W środku leżał lodowy młot: regularny, potężny bijak, drewniany trzonek, skórzane rzemienie.

Neilands wyciągnął z kieszeni monetę jednorublową.

– Orzeł.

– Reszka. – Botwin przymierzył się do młota.

Neilands podrzucił monetę. Upadla. Kantem w śnieg.

– Masz babo placek! – zaśmiał się Botwin. – To co, drugą?

– Dobra. – Neilands machnął ręką. – Wal.

Botwin stanął przed Nikołajewą.

– Znaczy się tak, dziecinko. Nie jesteśmy rabusiami ani sadystami. Ani nawet gwałcicielami. Rozluźnij się i niczego nie bój.

Nikołajewa skomlała. Z oczu ciekły jej łzy razem z tuszem do rzęs.

Botwin wziął zamach.

– Mów!

Młot uderzył w mostek.

Nikołajewą stęknęła głośno.

– Nie tak, dziecinko. – Botwin pokręcił głową. Wziął zamach. Słońce rozbłysło na lodowej powierzchni młota.

– Mów!

Uderzenie. Dygot półnagiego ciała. Botwin i Neilands nasłuchiwali. Ramiona i głowa Nikołajewej drżały. Dostała napadu czkawki.

– Chuj w bombki strzelił, nie będzie choinki – nasępił się Neilands.

– Niech się dzieje wola światłości, Dor.

– Masz rację, Ycza.

W lesie nawoływały się dwa ptaki.

Botwin powoli cofnął młot.

– Dziecinko… mów!

Potężne uderzenie wstrząsnęło Nikołajewą. Straciła przytomność. Zwisła jej głowa. Długie jasne włosy przykryły pierś.

Botwin i Neilands słuchali.

W posiniałej piersi przebudził się dźwięk. Słaby charkot. Pierwszy. Drugi. Trzeci.

– Mów sercem! – Botwin zamarł.

– Mów sercem! – wyszeptał Neilands.

Dźwięk się urwał.

– Było na pewno… przytrzymaj głowę. – Botwin podniósł młot.

– Na sto procent… – Neilands zaszedł za brzozę. Uniósł głowę Nikołajewej, przycisnął do chropowatego zimnego pnia. – Tylko delikatnie…

– Zrobi się… – Botwin wziął zamach. – Mów!

Młot wbił się w mostek. Prysnęły okruchy lodu.

Botwin przylgnął do piersi Nikołajewej. Neilands wyjrzał zza brzozy.

– Hor, hor, hor… – rozległo się w piersi.

– Jest! – Botwin cisnął młot. – Mów, siostrzyczko, mów sercem, rozmawiaj!

– Mów sercem, mów sercem, mów sercem! – wymamrotał Neilands. Zaczął gorączkowo grzebać w kieszeniach. – Gdzie? Gdzie ja… no gdzie?

– Poczekaj… – Botwin zaczął klepać się po kieszeniach.

– Tfu, cholera… w samochodzie! W schowku!

– Kurwa…

Botwin rzucił się do wołgi. Poślizgnął się na mokrym śniegu. Upadł. Na brudną burą trawę. Szybko doczołgał się do samochodu. Otworzył drzwi. Wyjął ze schowka stetoskop.

Dźwięk nie cichł.

– Szybciej! – krzyknął falsetem Neilands.

– Cholera… – Botwin podbiegł. Brudną ręką podał stetoskop.

Neilands wsunął oliwki do uszu. Przyłożył stetoskop do fioletowej klatki piersiowej.

Obaj zamarli. W oddali przeleciał samolot. Nawoływały się ptaki. Słońce zaszło za chmury.

W piersi Nikołajewej coś chrzęściło. Słabo. Równomiernie.

– Di… ro… aro… ara… – szeptał Neilands.

– Nie gorączkuj się! – Botwin głośno westchnął.

– Di… di… ar. Diar. Diar! – Neilands odetchnął z ulgą. Zerwał z szyi stetoskop. Podał Botwinowi.

Ten nieporadnie włożył do uszu oliwki. Spuchniętą brudną ręką przycisnął czarną głowicę do mostka.

– Di… er… di… er… diar. Diar. Diar. Diar.

вернуться

* Ukraińska grupa Vopli Vidoplasova