Выбрать главу

– Diar! – Neilands kiwał wąską głową.

– Diar – powiedział Botwin z uśmiechem. Przesunął wybrudzoną w ziemi ręką po twarzy. Zaśmiał się. – Diar!

– Diar! – Neilands klepnął go w ramię.

– Diar! – Botwin w odpowiedzi stuknął go w pierś.

Objęli się. Zakołysali. Odepchnęli.

Neilands zaczął rozcinać sznurek. Botwin wrzucił młot do futerału. Zdjął kurtkę.

Zdjęli sznury krępujące nieprzytomną Nikołajewą. I kajdanki. Przykryli ją kurtką, podnieśli. Zanieśli do samochodu.

– Nie zapomnij młota – sapał Botwin.

Położyli Nikołajewą na tylnym siedzeniu. Neilands chwycił futerał z młotem. Wrzucił do bagażnika.

Botwin siadł za kierownicą. Zapalił silnik.

– Poczekaj. – Neilands skoczył pod brzozę. Rozpiął spodnie. Rozstawił nogi.

Nikołajewa słabo jęknęła.

– Ocknęła się. Diar! – Neilands uśmiechnął się czule.

Strumień moczu uderzył w pień brzozy.

Kat

Nikołajewą obudził czyjś dotyk.

Ktoś nagi i ciepły przytulał się do niej.

Otworzyła oczy: biały sufit, matowy plafon, okienna rama za półprzezroczystą białą firanką, kręcone jasne włosy. Zapach after shave lotion. Męskie ucho z małym płatkiem usznym. Męski policzek. Dobrze ogolony.

Nikołajewa poruszyła się. Spojrzała ukosem w dół: brzeg prześcieradła. Pod prześcieradłem jej nagie ciało. Ogromny siniak na piersi. Jej nogi. Obok śniade, muskularne ciało mężczyzny. Przytula się. Oplata ją rękami. Odwraca ją na bok. Mocno przytula pierś do jej piersi.

– Słuchaj pan… – rzekła ochryple. – Nie lubię, jak mi ktoś tak robi…

Nagle zdrętwiała. Jej ciało zadrgało. Oczy lekko się przymknęły, uciekły pod powieki. Mężczyzna również zamarł. Drgnął, szarpnął głową. I zdrętwiał, przytulony.

Minęło 37 minut.

Mężczyzna otworzył usta. Wydobył się z nich słaby, ochrypły jęk. Mężczyzna poruszył się. Rozłożył ręce. Odwrócił się, zsunął z łóżka na podłogę. Padł bezsilnie i zaszlochał. Zaczął ciężko oddychać.

Nikołajewa drgnęła. Zaczęła wierzgać nogami. Usiadła. Krzyknęła i przycisnęła ręce do piersi. Otworzyła oczy. Twarz miała pąsową, z otwartych ust sączyła się ślina. Nikołajewa chlipnęła i zapłakała. Ramiona jej drżały. Suwała nogami po prześcieradle.

Mężczyzna wydał bolesne westchnienie. Usiadł. Spojrzał na Nikołajewą.

Ta płakała, dygocąc konwulsyjnie.

– Napijesz się soku? – spytał cicho mężczyzna.

Nie odpowiedziała. Spojrzała na niego ze strachem. Mężczyzna wstał: 34 lata, zgrabny, muskularny, blondyn, twarz subtelna, ładna, zmysłowa, duże niebieskie oczy.

Obszedł łóżko. Wziął ze stolika butelkę wody mineralnej. Otworzył. Zaczął nalewać do szklanki.

Nikołajewa patrzyła na niego: śniade ciało, złociste włosy na nogach i piersi.

Mężczyzna pochwycił jej spojrzenie. Uśmiechnął się.

– Witaj, Diar.

Milczała. Tamten upił trochę ze szklanki. Rozwarła pąsowe, nabiegłe krwią usta.

– Pić…

Usiadł przy niej na łóżku. Objął ją. Przystawił jej szklankę do ust. Zaczęła łapczywie pić. Zęby stukały o szkło.

Wypiła wszystko. Z jękiem wypuściła powietrze z ust.

– Jeszcze.

Wstał. Napełnił szklankę po brzegi. Podał. Wypiła duszkiem.

– Diar… – Przesunął ręką po jej włosach.

– Jestem… Ala – rzekła. Prześcieradłem otarła łzy.

– Dla zwykłych ludzi jesteś Alą. Dla przebudzonych – Diar.

– Diar?

– Diar. – Patrzył na nią ciepło.

Nagle zakasłała. Złapała się za pierś.

– Ostrożnie. – Przytrzymał ją za spocone ramiona.

– Oj… boli… – jęknęła.

Mężczyzna wyjął z szafki ręcznik. Położył jej na ramionach i zaczął ją ostrożnie wycierać.

Spojrzała na swój krwiak, zaczęła popłakiwać.

– Oj… no… po co zaraz tak…

– To przejdzie. Po prostu siniak. Ale kość jest cała.

– Boże… a to… co ty takiego robiłeś… Boże… no, po chuja tak? Co? Po chuja tak robić? – Zatrzęsła głową. Podciągnęła kolana do podbródka.

Objął ją za ramiona.

– Jestem Kat.

– Co? – Nic nie rozumiejąc, patrzyła na niego. – Wykonujesz wyroki?

– Nie zrozumiałaś mnie, Diar. Nie jestem katem, mam na imię Kat. – Zaśmiał się. – Ka, a, te – trzy litery. Nie wykonuję żadnych wyroków.

– Tak? – W roztargnieniu rozejrzała się. – A to co? Hotel?

– Niezupełnie. – Przytulił się do jej pleców. – Coś w rodzaju sanatorium.

– Dla kogo?

– Dla braci. I sióstr.

– Jakich?

– Takich jak ty.

– Jak ja? – Wytarła usta o kolana. – I niby co, ja jestem siostrą?

– Siostrą.

– Czyją?

– Moją.

– Twoją? – Zadrżały jej usta, skrzywiła się.

– Moją. Ale nie tylko moją. Masz wielu braci.

– Bra… ci? – zaszlochała. Złapała go za rękę. I nagle zaczęła krzyczeć na cały głos, gwałtownie i przeciągle. Krzyk przeszedł w płacz.

Objął ją, przycisnął do siebie. Nikołajewa płakała, wtuliwszy się w jego muskularną pierś. Zaczął ją kołysać jak dziecko.

– Już dobrze.

– Po co… jeszcze… po co… oooo! – płakała.

– Już, już teraz wszystko będzie dobrze.

– Oooo!!! Jak to… oj, coś ty narobił… Boże…

Stopniowo się uspokajała.

– Musisz odpocząć – powiedział. – Ile masz lat?

– Dwadzieścia dwa… – zaszlochała.

– Przez wszystkie te lata spałaś. A teraz się przebudziłaś. To bardzo silny wstrząs. Który nie tylko cieszy, ale i przeraża. Potrzebujesz czasu, żeby do niego przywyknąć.

Kiwnęła głową. Chlipnęła:

– A… masz… chusteczkę?

Podał jej serwetkę. Głośno wytarła nos. Zmięła serwetkę, rzuciła na podłogę.

– Boże… cała się zaryczałam…

– Możesz się wykąpać. Siostry pomogą ci doprowadzić się do porządku.

– Aha… – Przestraszona zerknęła na okno. – A gdzie…

– Łazienka? Zaraz cię ktoś zaprowadzi.

Nikołajewa z roztargnieniem kiwnęła głową. Spojrzała na lilię w wazie. Na okno. Znów na lilię. Nabrała więcej powietrza w płuca. Wyskoczyła z łóżka. Rzuciła się do drzwi. Kat siedział nieruchomo. Szarpnęła drzwi. Wybiegła na korytarz. Popędziła. Wpadła na pielęgniarkę, palącą papierosa przy wysokiej mosiężnej popielniczce. Niebieskooka pielęgniarka uśmiechnęła się do Nikołajewej.

– Dzień dobry, Diar.

Nikołajewa rzuciła się do wyjścia. Bose stopy plaskały po nowym parkiecie korytarza. Dobiegła do szklanych drzwi. Popchnęła pierwsze. Wyskoczyła do przedsionka. Popchnęła drugie. Pobiegła po mokrym asfalcie.

Lekarz patrzył za nią przez szybę. Skrzyżował ręce na piersi. Uśmiechał się.

Jasnowłosy szofer w zaparkowanym srebrzystym BMW odprowadził ją długim spojrzeniem. Jadł jabłko.

Naga Nikołajewa biegła po Worobjowych Górach. Wokół stały nagie drzewa. Leżał brudny śnieg.

Szybko się zmęczyła. Zatrzymała się. Kucnęła. Ciężko dyszała. Po chwili wstała. Kilka razy dotknęła mostka. Skrzywiła się:

– Skurwysyny…

Ruszyła. Bose stopy człapały przez kałuże.

Przed nią rozpościerała się szosa. Od czasu do czasu przejeżdżały samochody. Wiał mokry wiosenny wiatr. Nikołajewa wyszła na szosę. Nagle poczuła przejmujące zimno. Zadrżała, objęła się ramionami.

Minął ją samochód. Stary kierowca uśmiechnął się do niej.

Podniosła rękę. Przejechał volkswagen. Kierowca i pasażer otworzyli okna. Wyjrzeli. Zagwizdali.