Seymour westchnął. Wolał służbę w oddziałach spadochronowych od tej na pół wojskowej organizacji. Niestety był zawodowym oficerem wywiadu i wiedział, że przydzielono go do Pierwszej Dywizji spadochronowej tylko w tym celu, aby opanował dobrze technikę skoku i lądowania.
Generał powiódł okiem po siedzących. – Czy są jakieś pytania? – Ani jedna ręka nie uniosła się ku górze. Na twarz wystąpił mu uśmiech.
– To pięknie – rzekł – Zdajecie sobie panowie zapewne sprawę, że służba w korpusie wywiadowczym jest często trudniejsza i niebezpieczniejsza niż w innych rodzajach broni. Teraz major Swanson zaprowadzi każdego z panów do miejsca w tym gmachu, gdzie rozpoczniecie swoją pracę. Chciałbym powiedzieć jeszcze jedno. Kraj nasz jest naszpikowany wielką ilością agentów nieprzyjaciela. Oczywiście, polują oni przede wszystkim na wiadomości o naszych przygotowaniach inwazyjnych. Najmniejsza nawet niedyskrecja z naszej strony, spowodować może brzemienne w skutki następstwa. Pamiętajcie panowie, że w rękach waszych znajdować się będą fragmenty tajemnicy tak strzeżonej, jak nigdy jeszcze żadna tajemnica nie była strzeżona. Raz jeszcze podkreślam: odpowiedzialność nasza jest olbrzymia! Proszę też bardzo, aby w razie najmniejszych nawet podejrzeń w stosunku do którejś z osób należących do waszego otoczenia, kierować natychmiast raporty do „Biura H“ na ręce obecnego tu majora Swansona. Nie wolno się wahać nawet wtedy, kiedy te podejrzenia wydawać się wam będą absurdalne lub bezpodstawne. Lepiej jest mieć na oku trzech niewinnych, niż dać jednemu szpiegowi grasować po naszym terytorium.
Spojrzał raz jeszcze na zebranych, jak gdyby chcąc zbadać, czy efekt jego słów wyryty jest na ich twarzach. Wstał.
– Proszę pozostać na swoich miejscach. Za chwilę major Swanson rozprowadzi panów po poszczególnych resortach naszego urzędu.
Odsunął krzesło i równym, elastycznym krokiem wyszedł z pokoju. Swanson wziął do ręki kartkę papieru i wyczytał z niej trzy nazwiska. Wezwani wstali i udali się za nim. Po minucie powrócił i wezwał jeszcze dwie osoby. Za trzecim razem przeczytał:
– Kapitan Ryszard Seymour i kapitan Jan Smolarski.
Wstali obydwaj z miłym uczuciem, jakie ma człowiek spotykający w obcym mieście przyjaciela z lat dziecinnych. Swanson wiódł ich przez jeden korytarz, później przez drugi, nieskończenie długi, wreszcie skręcił w trzeci i zapukał do drzwi noszących nazwę „Biuro CD–5“.
Weszli. Prawie połowę pokoju zajmowała olbrzymia szafa ogniotrwała. Obok niej, przy oknie stało małe biurko polowe, za nim siedział młody oficer francuski. Miał ciemno opaloną twarz i poważne jasne, niebieskie oczy, które nadawały mu wygląd raczej myśliciela, niż człowieka zajmującego się niedostępnymi dla światła dziennego sprawami. Na ich widok powstał, a kiedy major Swanson bez słowa cofnął się i zamknął za sobą drzwi, wyszedł zza biurka i uścisnął im ręce.
– Jestem Renard, kapitan Jean Renard, a panowie jesteście zapewne kapitanem Ryszardem Seymour – to mówiąc skłonił głowę w kierunku Seymoura – i kapitanem Janem Smolarsky. Mam nadzieję, że dobrze wymawiam pana nazwisko. My Francuzi jesteśmy upośledzeni przez naturę. Nie możemy łatwo przystosować naszych ust do wymawiania cudzoziemskich nazwisk. Proszę niech panowie siadają.
Jan spojrzał na niego z sympatią. Lubił Francuzów i miał wiele sentymentu dla kraju, w którym spędził dwadzieścia lat życia, jako syn górnika emigranta.
– Oczywiście nie mają panowie jeszcze pojęcia, na czym polegać będzie ich obecne zadanie – zagaił gospodarz, kiedy rozsiedli się w niskich, skórzanych fotelach.
– Najmniejszego, kapitanie – odparł Seymour.
– Otóż – ciągnął Francuz – wiemy, że panowie zamieszkiwali przez dłuższy czas moją ojczyznę. Jeden z panów, pan Seymour przebywał tam w ciągu ostatnich pięciu lat przed wybuchem obecnej wojny, jako... hm... turysta. Wydaje mi się, że się nie mylę?
– Tak – Seymour poczerwieniał z lekka. Przebywał rzeczywiście przez pięć lat we Francji, lecz czynił to na rozkaz swego rządu, jako agent brytyjskiego wywiadu. Francuz na widok jego zmieszania uśmiechnął się.
– Pan zaś, mr. Smolarsky – zwrócił się do Jana – przybył do nas jeszcze jako dziecko. Zamieszkiwał pan, o ile się nie mylę, kolejno w Lille, gdzie uczęszczał pan do szkoły francuskiej, później zaś, aż do wybuchu wojny w Paryżu, gdzie studiował pan na Sorbonie jako stypendysta Związku Polaków Zagranicą. Był pan także przez rok w Polsce, gdzie ukończył pan szkołę podchorążych. Po wybuchu wojny wstąpił pan do Polskiej Armii we Francji. Po załamaniu się obrony, uciekł pan do Anglii wraz z kilkoma żołnierzami i obecnym tu kapitanem Seymour. Pytam o to wszystko, aby sprawdzić, czy informacje moje odpowiadają w stu procentach prawdzie.
– Najzupełniej! – Jan był szczerze zdumiony. Nie przypuszczał, aby potęga wywiadu alianckiego sięgała tak daleko w głąb biur ewidencyjnych okupowanego kontynentu. Przecież na to, aby francuski kapitan mógł wypowiedzieć tych kilka słów, trzeba było wkładu pracy kilku a może nawet kilkunastu ludzi, którzy, być może z narażeniem życia, wydobyli te, tak błahe i pozornie nic nie znaczące informacje i przekazali je do zacisznych biur londyńskiego city, gdzie działał mózg kolosa zwanego Narodami Zjednoczonymi.
– Otóż to, otóż to – Francuz najwyraźniej był zadowolony – dziękuję panom bardzo, a teraz pomówmy o sprawie, która panów tu sprowadza. W związku z informacjami, jakie zdołaliśmy o panach zebrać, przydzielono was do grupy tak zwanego „Wywiadu Francuskiego“. Ponieważ jesteście panowie spadochroniarzami, sądzę, że wkrótce użyci zostaniecie jako skoczkowie. Oczywiście, proszę przyjąć to jako moje prywatne i nie wiążące naszej pracy przypuszczenie. Dziś i następnych dni chciałbym widzieć panów u siebie, aby wtajemniczyć ich w niektóre szczegóły pracy nad odcinkiem CD–5, gdyż tak właśnie nazywa się wycinek wybrzeża francuskiego powierzony naszej „opiece“.