– No i cóż? Będzie pan pamiętał o wszystkim?
– Mam wrażenie, że tak. Czy mogę już wyruszyć?
Anglik spojrzał na zegarek.
– Tak. Chodźmy.
– Renard wyszedł wraz z nimi. Na dole Jan otrzymał spadochron. Założył go z uczuciem człowieka otrzymującego pas ratunkowy na chwilę przed zatonięciem okrętu. Seymour musiał być już na miejscu. Samochodem wyjechali spomiędzy domów. Przed nimi widniała wysrebrzona księżycem przestrzeń lotniska. Pilot siedział już w maszynie. Silniki zadrgały dławiąc się i pryskając w ciemność błękitnymi płomieniami wydechu. Trzej ludzie stojący obok samolotu ścisnęli sobie ręce. Jan wdrapał się do drzwiczek. Samolot był pusty. Jedyną żywą istotą wewnątrz był pilot, niewidoczny zresztą poza przepierzeniem. Jan siadł na ławce. Silniki zawyły i maszyna zadrgała jak wyścigowy koń powstrzymywany siłą przed startem. Przez cały kadłub przebiegało lekkie drganie. W tej chwili kapitan zorientował się, że maszyna ruszyła. Ogon uniósł się i zrównał w poziomym położeniu z przednią częścią aparatu. Drganie ustało. Jan wyjrzał przez okienko. Ziemia usuwała się w dół. Wstał i trzymając się ściany poszedł w kierunku siedzenia pilota. Otworzył drzwiczki i siadł tuż koło człowieka w kombinezonie. Pozdrowili się w milczeniu kiwnięciem głów. W świetle zegarów zobaczył jasną, młodzieńczą twarz. Pilot mógł liczyć najwyżej dwadzieścia lat.
– Długo będziemy lecieli?
– Pan około trzydziestu pięciu minut, ja – dwa razy dłużej, jeżeli, oczywiście, „Flak“ nie zdejmie nas z nieba wcześniej. Ostatni mój pasażer lądował w tak wspaniałym oświetleniu i huku, że lunapark wydałby się panu przy tym skromną zabawą dla głuchoniemych.
Jan pochylił się naprzód i przetarł szybę z plexiglassu. W blasku księżyca dostrzec można było daleko w dole zarysy ziemi. Anglia uciekała na północ. Po chwili pod skrzydła samolotu wpłynęła srebrzysta, pokryta białymi centkami fal płaszczyzna. Znajdowali się nad morzem. Chmura zakryła księżyc i wszystko zniknęło.
Rozdział Vi: Nocne spotkanie
Niespodziewanie uderzył nogami o ziemię. Równocześnie prawie podmuch wiatru poderwał do góry opadającą czaszę spadochronu i Seymour uczuł, jak linki wyprężyły się gwałtownie. Całym ciałem szarpnął wstecz, przyciągając spadochron ku sobie. Siła wiatru cisnęła nim o ziemię. Bezradnie przetoczył się kilka metrów uderzając ostatecznie o jakiś twardy przedmiot. W tej chwili napór wiatru zelżał. Machinalnie wyciągnął nóż i przeciął więzy łączące go ze spadochronem. W głowie czuł szum. Szybko złożył wielką płachtę jedwabiu i kilkunastoma ruchami zwisającej u boku saperki wykopał dołek w ziemi. Wsunął weń spadochron i łopatkę. Ubił ziemię nogami i po omacku przysypał wszystko kępkami trawy. Wtedy dopiero podniósł głowę. Samolot zatoczył wielki łuk i powracał teraz na północ. Nie było go już prawie słychać. Reflektory, które nie mogły przebić niskiej podstawy chmur, pogasły kolejno. Bezładny ogień artylerii przeciwlotniczej także urwał się nagle, pozostawiając w uszach wrażenie niespodziewanej ciszy. Księżyc zniknął, wokół była zupełna ciemność. Nadchodził deszcz. Seymour rozejrzał się. Wokół, o ile sobie przypominał, powinna była znajdować się równina. Gdzieś w okolicy czekali ludzie. Jeżeli pilot dobrze wszystko obliczył, biały domek o trzech oknach i zielonym kominie, stojący samodzielnie na skraju lasu musiał leżeć na południu. Instrukcja brzmiała zresztą: „W razie niemożności nawiązania kontaktu, posuwać się na południe. Każdy kierunek w stronę wybrzeża grozi schwytaniem...“
Upadły pierwsze krople i szybko lunęła ulewa. Jej odgłos tłumił kroki idącego. Seymour usiłował sobie przypomnieć układ terenu. Wiatr nie mógł go znieść więcej, niż o jeden lub dwa kilometry. Skakał z wysokości około dwu tysięcy metrów, lecz przeczekał dłuższą chwilę przed pociągnięciem kółeczka otwierającego spadochron. Jeżeli pilot nie popełnił żadnej omyłki (a można było przypuszczać, że nie popełnił) powinien był znajdować się teraz na bezdrzewnej, porośniętej gdzieniegdzie kępami krzewów równinie pomiędzy Caen i Bayeux. Las mógł znajdować się jedynie w kierunku południowym. W ostateczności mógł ukryć się w nim, przeczekać aż do świtu i pójść później wzdłuż jego brzegu. Biały domek miał charakterystyczny zielony komin i trzy okna. Wokół niego stał mały sad liczący 14 drzew owocowych. Tak przynajmniej mówiła instrukcja. Ludzie czekający na odbiór skoczka narażeni byli na równie wielkie niebezpieczeństwo jak on sam. Patrole z psami często przemierzały teren, a Francuzowi nie łatwo przyszło by wytłumaczyć, czemu po zapadnięciu zmroku spaceruje w ulewnym deszczu, z dala od dróg i zabudowań, w pasie przybrzeżnym. Nie było jednak czasu na rozmyślania.