– Schowam się w tym przeklętym lesie i przeczekam pomyślał i ruszył szybkim krokiem na południe. Idąc sprawdził bezpiecznik Colta i założył za pas oba granaty, jakimi obdarzył go Renard na pożegnanie. Francuz podał mu do wiadomości rozkaz Głównej Kwatery Niemieckich Sił Zbrojnych nakazujący zabicie każdego napotkanego spadochroniarza alianckiego. Szedł długo. Deszcz zaczął powoli ustawać. Upragniony las nie zjawiał się. W mózgu Seymoura poczęło kiełkować przypuszczenie, od którego włosy zjeżyły mu się na głowie.
– A może idę w złym kierunku? – w myśli wyobraził sobie zdumienie niemieckich żołnierzy, kiedy wejdzie w pas umocnień. Mimo woli pochylił się i począł iść ciszej. Deszcz ustał zupełnie. Chmury zaczęły przecierać się. Nagle, zupełnie niespodziewanie, blade światło księżyca zalało równinę. Seymour padł na mokrą ziemię i unosząc nieznacznie głowę począł rozglądać się po okolicy. Widok jaki napotkały jego oczy napełnił go radością. Niedaleko, mniej więcej o kilometr od miejsca w którym się znajdował, ciągnęło się ciemne pasmo lasu. A więc jednak nie zbłądził. Gorączkowo zaczął szukać oczyma białego domku. Ściany jego powinny były być z daleka widoczne w tym oświetleniu. Ciemność zapadła ponownie, równie niespodziewanie, jak poprzednie rozwidnienie. Nadciągnęła nowa chmura deszczowa. Kapitan poderwał się i począł biec w kierunku lasu. Drzewa jego dawały w każdym bądź razie poczucie jakiego takiego bezpieczeństwa i możliwość ucieczki. Deszcz lunął gwałtownie. Seymour przyspieszył biegu. Nagle stało się coś zupełnie nieprzewidzianego. Ciało jego zderzyło się w pędzie z jakimś innym ciałem. Padł na ziemię. Błyskawicznie wyrwał z kieszeni pistolet i zamarł w bezruchu. Człowiek, na którego wpadł, także nie poruszył się. Ciemność była zupełna. Seymour uczuł, potworny, nieznany mu dotychczas lęk. Nie widział i nie słyszał nic. Odgłos ulewy tłumił wszelkie odgłosy. Bał się jednak poruszyć nie wiedząc, jak daleko od niego znajduje się nieznany człowiek. Mignął mu przed oczyma fragment widzianego kiedyś filmu, którego akcja odbywała się w podziemiach chińskiego miasta. Nastrój grozy i niewidzialnego niebezpieczeństwa był ten sam. Sytuacja stała się nie do wytrzymania. Powoli, starając się nie robić najmniejszego szelestu zaczął cofać się. Nagle znowu znieruchomiał. Z ciemności nadchodził ktoś trzeci. Seymour słyszał jego człapiące kroki. Widocznie człowiek był zmęczony.
– Żeby tylko nie mieli z sobą policyjnego psa! – Wiedział, że atakowały one bez najmniejszego warknięcia. Skulił się i odczepił granat od paska. Z ręką na spuście pistoletu trzymając jajowaty przedmiot w lewej dłoni ukląkł. Po chwili wstał powoli. Kroki minęły go niknąc w szumie deszczu. Widocznie leżący bał się zdradzić. Wtem z ciemności znowu dobiegł go odgłos kroków. Tuż koło niego jakiś głos zawołał cicho po francusku:
– Marianne...
Seymour wycelował pistolet w kierunku skąd padł okrzyk i szybko powiedział:
– Cezar – po czym padł na ziemię. Zdawało mu się, że w ciemności także ktoś upadł. Nagle niedaleko, za plecami usłyszał kobiecy głos:
– Brutus pozdrawia Cezara.
Duszę Seymoura ogarnął nagły, zupełny spokój. Wstał i idąc w kierunku głosu wyskandował.
– Ile drzew jest w sadzie?
– Sto tysięcy! – A więc spotkali się. Nie przypuszczał, co prawda, że będzie miał do czynienia z kobietą, lecz było mu to obojętne. Znalazł ich! W mroku zamajaczyła jakaś postać. Kapitan z ociąganiem założył pistolet za pas kurtki i wyciągnął rękę. Postać dostrzegła widocznie mimo ciemności ten gest, gdyż dłoń jego natrafiła na małą kobiecą rękę.
– Niech pan wstanie. Wszystko w porządku. Głos miała młodzieńczy, ciepły i miły. Z mroku wyłoniła się trzecia postać.
– Czy zna pan francuski?
– Oczywiście.
– To świetnie. Chociaż, proszę się na razie nie odzywać. Za pięć minut będziemy w domu.
Ruszyli. Rzeczywiście, po krótkim czasie stanęli. Seymour wyczuł w ciemności furtkę. Weszli na niewidoczną ścieżkę. Poznał ją po żwirku jakim wysypane są wszystkie alejki w Normandii. Po chwili kobieta zapukała dwukrotnie do drzwi.
– Kto tam? – zapytał jakiś dziecięcy głos. – Tatusia nie ma w domu. Proszę przyjść jutro.
– To my, Simone. Możesz otworzyć.
Drzwi otwarły się natychmiast. W sieni było jeszcze ciemniej niż na polu. Seymour uczuł, jak na dłoni jego zaciskają się palce przewodniczki.
– Proszę iść za mną. Dom jest zasadniczo nie zamieszkały w tej chwili, gdyż właściciel wyjechał na kilka dni do krewnych. Musimy przejść gdzie indziej.
Poczęli schodzić po trzeszczących drewnianych schodkach w dół. Kapitan naliczył 24 stopnie. Piwnica musiała być bardzo głęboka. Towarzyszka jego zapaliła w pewnej chwili latarkę. Znajdowali się w ciemnym lochu, którego wygląd świadczył o rzadkim nawiedzaniu go przez ludzi. Strop pokryty był pajęczynami, po kątach walały się zardzewiałe kawały żelastwa. Na środku stała zmurszała, rozpadająca się beczka. Kobieta podeszła żywo do ściany i odsunęła jedną z cegieł. Kapitan podszedł do niej i ze zdumieniem stwierdził, że cegła ta niczym pozornie nie różniła się od innych. We wgłębieniu ukazała się mała dźwignia. Kobieta poruszyła nią trzykrotnie od lewej strony ku prawej, po czym przesunęła ją na dół.
Seymour usłyszał cichy zgrzyt i odwrócił się. Ze zdumieniem zobaczył, że beczka znika wewnątrz podłogi. Kobieta odwróciła się także, lecz nie mógł zobaczyć jej twarzy, gdyż światło latarki padało mu prosto w oczy. Podeszli oboje do miejsca, gdzie przed chwilą znikła beczka. Oczom Seymoura ukazały się nowe schody. Kobieta poczęła schodzić pierwsza. Szedł za nią dziwiąc się głębokości schronu. Według pobieżnych obliczeń znajdować się musieli kilka pięter pod ziemią. Wreszcie schody urwały się i stanęli oboje przed niskimi drzwiczkami.
– Może potrzyma pan latarkę, muszę poszukać klucza.