Kiedy obudził się, pociąg wjeżdżał już na Gare du Nord.
– Paris. Aussteigen bitte!
Drewniany głos konduktora przywrócił go do rzeczywistości.
– Paris – Jak to mówiła Marianne? – Ach, mon Paris! Czy Niemiec mógłby powiedzieć w ten sposób – Ach, mein Berlin? Absurd!
– Co się ze mną dzieje? – przestraszył się własnych myśli. Był przecież kapitanem armii niemieckiej, odpowiedzialnym za niewielki, ale jakże ważny odcinek fortyfikacji, na którym skupiała się obecnie uwaga całego świata.
Wysiadł. Metro było jak zwykle zatłoczone. Jakiś usłużny Francuz zerwał się z ławki, aby zrobić mu miejsce. Siadł nie zwracając na niego żadnej uwagi. Wysiadł na Etoile. Łuk Tryumfalny stał górując spokojnym ogromem ponad rozpiętą na krańce horyzontu gwiazdą ulic. Mertl strawersował plac i począł schodzić wzdłuż Pól Elizejskich obserwując z roztargnieniem sunącą chodnikami falę ludzi. Hotel dla przejezdnych oficerów mieścił się przy ulicy George V Po kilku minutach kapitan leżał już w łóżku.
– Proszę mnie obudzić o piątej – powiedział do dyżurnego żołnierza.
Pociąg na północ odchodził o 6.30.
Caen przywitało go deszczem. Peron tonął w powodzi lepkiego błota. Pod latarnią oświetlającą przejście dla pasażerów czekał Hans. Podbiegł natychmiast zobaczywszy kapitana.
– Heil Hitler, Herr Hauptmann! Mam nadzieję, że urlop wypadł pomyślnie?
– Dziękuję, mój chłopcze – Mertl poczuł się raźniej. Ordynans był pierwszą oznaką normalnego życia – doskonale.
– U was pogoda jak zwykle, co?
– Tak jest, panie kapitanie. Leje od dziesięciu dni bez przerwy.
– Co nowego na odcinku? Nie było żadnych nalotów?
– Był jeden. Zabiło kilku ludzi z sąsiedniego odcinka i jakiegoś robotnika Francuza.
– A poza tym?
– Poza tym, wszystko po staremu, panie kapitanie.
Weszli do oczekującego samochodu. Mertl rozsiadł się na poduszkach i pogrążył w rozmyślaniu. Samochód ruszył tnąc wąziutkimi smugami na pół przygaszonych reflektorów nabrzmiałą deszczem ciemność. Szosa wiodła na północny zachód. Minęli śpiące Meuraimes i po chwili zjechali na boczną drogę. W pewnym momencie, we mgle zamajaczyły zamazane sylwetki żołnierzy. Na środku szosy widniał sygnał oznaczający zamkniętą drogę. Hans nacisnął hamulce i zatrzymał wóz o metr od czerwonego światełka.
– Halt! Dokumenty, proszę!
Drzwiczki wozu otworzyły się i do wewnątrz zajrzał żołnierz w ociekającym wodą płaszczu.
– Pan Hauptmann pozwoli swoje papiery i pozwolenie na poruszanie się w pasie fortyfikacji.
Helmut podał mu swoją książeczkę oficerską i kartę urlopową. Żołnierz skierował na nie światło latarki i uważnie przyjrzał się fotografii, potem oświetlił bezceremonialnie twarz kapitana.
– Dziękuję bardzo. Proszę jechać dalej. Na następnym skrzyżowaniu hasło: „Bremen“, odzew: „Brandenburg“.
Drzwiczki zamknęły się. Ponownie ogarnęła ich ciemność. Na następnym punkcie kontrolnym nie mieli najmniejszych trudności. Żołnierz, który zajrzał do wewnątrz, należał do kompanii Mertla. Razem byli w Rosji, razem też przybyli na wybrzeże. Po kilku minutach jazdy auto zwolniło i zatrzymało się.
– Czy to już?
– Już, panie kapitanie.
Mertl wysiadł. Deszcz padał coraz gęściej. Niebieska lampka oświetlająca wejście do bunkru będącego siedzibą dowódcy kompanii, rzucała długi, świetlisty odblask na drgające odbiciem tysięcy kropel kałuże. Dalej, na północy szumiało morze niewidoczne pod osłoną ciemności. Tam właśnie mieszkała Marianne. Droga do wioski, w której stał jej domek, biegła pomiędzy fortyfikacjami w głąb lądu. Była to jedyna linia, po której mieszkańcy wybrzeża mogli kontaktować się z zapleczem Wału Atlantyckiego. Wał nie był zresztą budowany na wzór potężnej i konkretnej linii Ziegfryda. Nie starczyło na to ludzi, czasu ani pieniędzy. Pozycje obronne zostały tak rozplanowane, aby mogły się wspierać wzajemnie i koncentrować ogień wszystkich rodzajów broni na dowolnym punkcie. Plaże będące ich przedpolem zostały gęsto zaminowane, jak również pas wody ciągnący się przed plażami. Wyjścia w głąb lądu przecięto gęstą siecią rowów zaporowych i przeszkód ze stali i betonu. Pozycje broni maszynowej i ciężkiej, punkty dowodzenia i centrale łączności mieściły się w wykutych w skale bunkrach. Helmut pochylił się i minął sklepione przejście do wnętrza bunkru. Wartownik sprezentował broń. Kapitan oddał pozdrowienie i przeszedł do pokoju, którego drzwi oznaczone były napisem: „Kommandant“. Siedzący przy stole młody oficer zerwał się z krzesła i ruszył na jego powitanie.
– Jak się masz Helmut? Co słychać w starym Steiermarku?
– Źle – porucznik Erick Sauer był najlepszym przyjacielem Mertla. Pochodzili z tych samych stron Austrii i razem rozpoczęli służbę.
– Źle? Jak to źle? Dlaczego źle?
Kapitan rozsiadł się wygodnie i zapalił cygaro.
– Jest źle. W kraju prawie nikt już nie wierzy w zwycięstwo. Z żarciem także nie jest za dobrze. Naloty dzień i noc. Ludzie mają już dosyć tworzenia historii.
Erick roześmiał się.
– Nie przejmuj się. Nic na to nie poradzimy. Trzeba robić wszystko po staremu i w najgorszym razie zdechnąć w odpowiedniej chwili. Ale, ale, zapomniałbym o najważniejszym. Była tu ta twoja Francuzeczka i zostawiła jakiś list. Prosiła, żeby ci go oddać, jak tylko powrócisz z urlopu. Dobrze, że nie pęta tu się na razie nikt z SS, bo mógłby być kłopot, gdyby ją tu znaleziono.
Roześmieli się obaj.
– Dawaj ten list.
Erick wyjął z portfelu małą kopertę i podał ją kapitanowi.
– Pozwolisz, że przeczytam go zaraz. – Mertl z pewnym zdenerwowaniem wyjął z koperty arkusz papieru i zaczął czytać. Porucznik obserwował go z drwiącym, lecz przyjaznym uśmiechem.