Popatrzył na nią uważnie.
– Przyrzekam – powiedział wreszcie – ale w zamian za to, pani także musi się zobowiązać do czegoś.
Do czego?
– Da mi pani teraz słowo, że nie spróbuje pani zrobić żadnego głupstwa jak przed chwilą.
– Dobrze. Będę czekała na wiadomości od pana. Jeżeli wyczuje pan, że warto zaczynać życie od nowa, uwierzę panu. Sama zresztą nie wiem, co zrobię... – nagle przerwała i twarz jej ponownie powlekła się kredową barwą. – Zapomniałam o jednym. Przecież w tej chwili nie będę mogła powrócić do poprzedniej roli! Czy pan wie co to znaczy?
Zasępił się. Rzeczywiście, sytuacja była trudna, z jednej strony nie mógł poradzić jej, aby powróciła teraz w ramiona niemieckiego oficera, z drugiej, nie wolno mu było namawiać kluczową osobę rozpracowującą CD–5, do ucieczki z terenu.
– Czy przełożeni nie będą chcieli zrozumieć trudności na jakie napotka pani obecnie?
– Nie wiem. Może? – Usiadła na tapczanie i ukryła twarz w dłoniach. Seymourowi cała ta scena wydała się nagle niesamowita. Gdyby ktoś opowiedział mu o tego rodzaju wypadku nie uwierzyłby, że podobne powikłania mogą mieć miejsce w rzeczywistości. Niedawne emocje związane ze skokiem i lądowaniem, a później z obławą, która gdzieś na górze trwała nadal, tkwiły w nim nadal. Spojrzał na czerwoną lampkę. Paliła się nadal, świadcząc, że niebezpieczeństwo jeszcze nie minęło. Przeniósł wzrok na zegarek. Była dziesiąta rano. A więc całą noc i ranek przesiedzieli tutaj. Chciał zrekonstruować sobie przebieg rozmowy od chwili zgaszenia światła, lecz myśli poczęły mu się plątać tak, że nie umiał powiedzieć w końcu, które z nich pierwsze wpadło na nazwisko Renard. Siadł ciężko na tapczanie, W tym momencie czerwona lampka zgasła.
– Alarm minął. – Powiedział to półgłosem, jak gdyby nie chcąc jej przeszkodzić w rozmyślaniach. Podniosła głowę i zobaczywszy, że sygnał zgasł, zerwała się na nogi.
– Zaraz powinien nadejść Michel.
Rzeczywiście po chwili usłyszeli cichy dźwięk dzwonka alarmowego. Ktoś zapukał czterokrotnie do drzwi. Seymour sięgnął po pistolet. Marianne uspokoiła go przeczącym skinieniem głowy. Otworzyła drzwi. Do pokoju wszedł człowiek, który towarzyszył jej podczas spotkania z kapitanem.
– Czy już po wszystkim?
– Tak. Łazili po polu przez całą noc. Dwóch weszło do domu, ale nie siedzieli długo. Rozejrzeli się trochę po kątach i wypili ostatnią butelkę „calvadosu“. Potem jeden wlazł nawet do piwnicy. Zdaje mi się, że nie szukał spadochroniarzy, a tylko chciał znaleźć butelkę wina. Cała historia skończyła się dwie godziny temu, ale wolałem zaczekać. Posiedźcie tu jeszcze, a ja tymczasem pójdę na górę i poczekam na łącznika ze wsi. Pański kolega powinien dać znak życia.
Wyszedł. Znowu zostali sami.
– Powinien pan się trochę przespać. Po zmroku rozpoczniemy marsz w kierunku wybrzeża. Ma was przejąć łódź rybacka i dowieźć do czekającej łodzi podwodnej. Radzę więc trochę wypocząć.
– A pani? Przecież będzie pani nam towarzyszyć.
– Ach, ja! Ja i tak nie będę mogła usnąć. Spotkamy się może jeszcze kiedyś, a wtedy będę mogła panu podziękować. Zanim nie przemyślę wszystkiego gruntownie nie chcę, aby Jean dowiedział się czegokolwiek o mnie.
– Mam myśl – Seymour patrzył na nią z głębokim współczuciem – może umówimy się gdzieś, w przyszłości. Ja przez ten czas dołożę wszelkich starań, aby wybadać sytuację. Jeżeli da mi pani znać, że zdecydowała się pani na spotkanie z mężem, powiem mu gdzie panią znaleźć.
– Dobrze, może tak będzie najlepiej. Jeżeli będę żyła i chciała się z nim widzieć, może mu pan powiedzieć, że spotkać mnie będzie mógł każdego dnia, po uwolnieniu Paryża, o godzinie dziesiątej wieczór pod Łukiem Tryumfalnym. Będę się tam modliła nad Grobem Nieznanego Żołnierza. A więc niech pan czeka na wiadomość.
Pochyliła głowę i cichym, złamanym głosem dokończyła – Nie ma pan pojęcia jak bardzo czuję się winna. Mogłam przecież wiedzieć, że on żyje. Nikt nie widział jego zwłok. Dałabym pół życia, by móc zobaczyć go i powiedzieć, że nie ciąży na mnie żadna skaza.
– Proszę mi wierzyć, że spełnię wszystko to, o co mnie pani prosi. Żałuję, że nie mogę dla pani uczynić więcej.
Wyciągnął do niej rękę. Przyjęła ją i uścisnęła mocno.
– Nie wiem, co bym zrobiła bez pana.
– Wierzę, że wszystko będzie dobrze.
Podniosła na niego oczy pełne łez.
– Dziękuję panu. Nigdy nie zapomnę tych słów.
Rozdział Vii: Boże skarz Anglię!...
Tyle, tyle dni! Gdzie byłeś tak długo? Myślałam, że oszaleję. Jak można robić tego rodzaju żarty? Wiedziałeś przecież, że zamartwię się na śmierć.
– Na razie nie wyglądasz jak nieboszczka. Co do pierwszego zapytania, to mam tylko jedno wyjaśnienie: „sprawy służbowe“.
Seymour trzymał ją za ręce i patrzył rozkochanym wzrokiem w jej oczy.
– Nienawidzę twoich spraw służbowych!
– Elżbieta miała minę rozkapryszonej dziewczynki.
– Muszę cię pocieszyć. Nie przypuszczam, żeby wysłali mnie gdzieś znowu.
– Wysłali? – podniosła na niego roześmiane oczy – jesteś niedobry. Na pewno nikt cię nigdzie nie wysyłała pojechałeś do jakiejś swojej starej miłości i boisz się teraz mi o tym powiedzieć.
Roześmiał się.
– Gdybyś wiedziała, gdzie byłem, na pewno byś inaczej mówiła.
– No powiedz gdzie? Powiedz! – przytuliła się do niego całym ciałem, ale zaraz odsunęła się i spojrzała mu uważnie w oczy.
– Jaka ja jestem głupia. Przecież wam wojskowym nie wolno nic opowiadać pod karą mąk piekielnych. Bardzo cię przepraszam. Nigdy już nie narażę cię na tego rodzaju zapytania. Muszę jednak stwierdzić, że wy mężczyźni jesteście teraz w doskonałej sytuacji. Nie mówię o tobie, ale o tych wszystkich żonatych. Wyjedzie sobie taki pan, gdzie go oczy poniosą, a potem powiada żonie: „Słuchaj, musiałem wyjechać z miasta w sprawach służbowych“. Co gorsze, nie wolno go nawet pytać o to gdzie był. No ale skończmy już z tym wszystkim. Jeżeli rzeczywiście gdzieś tam musiałeś być, na pewno nie było ci zbyt wesoło. Wobec tego proponuję, abyśmy poszli się gdzieś rozerwać. Mam ochotę tańczyć na rękach. Myślałam, że cię już nigdy nie zobaczę. Nie masz pojęcia, jakie głupstwa chodziły mi po głowie.