– Captain Smolarsky? – gruby pułkownik długo szperał w pliku rozłożonych na stole papierów. – O yes! Samochód czeka już na pana. Miałem nawet przed godziną telefon z zapytaniem, czy pan już przybył.
– Ale o co właściwie...?
Pułkownik przyłożył palce do ust.
– Wszystkiego dowie się pan, aż za prędko. Proszę mnie nie pytać, gdyż ja sam wiem nie wiele więcej niż pan.
Po tej pocieszającej odpowiedzi Jan udał się do auta. Milczący żołnierz w hełmie i bojowym rynsztunku, podał mu koce do owinięcia nóg. Noc była chłodna. Od wschodu wiał zimny, przejmujący wiatr. Ruszyli. Kołysanie wozu i jednostajny szum motoru uśpiły Jana. Kiedy ocknął się, auto stało. Żołnierz wysiadł i otworzył drzwiczki. Znajdowali się wewnątrz czworoboku utworzonego z budynków podobnych do widzianych przez Jana uprzednio. W ciemności zajaśniał prostokąt otwierających się drzwi. Jakiś głos zawołał:
– Czy auto z „Camp Wallace“ powróciło już?
– Tak jest, panie kapitanie! – odparł żołnierz.
– Przywieźliście pasażera.
– Tak jest! Oczekuje w aucie.
– To świetnie. Dawaj go tu!
Jan wysiadł z samochodu.
– Wydaje mi się, że to o mnie mowa.
Z ciemności wyrósł przed nim wysoki człowiek ubrany w nieprzemakalny płaszcz.
– Captain Smolarsky? Proszę. Niech pan wejdzie! Mam wrażenie, że szklanka herbaty doskonale panu zrobi po takiej drodze.
– Dziękuję! – Jan wszedł do jasno oświetlonego pokoju. Sprawiał on wrażenie magazynu wojskowego, w którym przez dłuższy czas szalał huragan. Na podłodze leżały najrozmaitsze części ekwipunku żołnierskiego. Na krzesłach, na stole i wieszakach stały i wisiały najbardziej nieprawdopodobne przedmioty, jakie znaleźć można jedynie w obozie wojskowym.
– Proszę nie zwracać uwagi na ten... hm... artystyczny nieład, jaki panuje w moim pokoju. Właśnie jesteśmy wszyscy w trakcie pakowania się.
– Nie jestem specjalnie spostrzegawczy, ale mam wrażenie, że co dnia nie można tu ujrzeć takich porządków – uśmiechnął się Jan.
– Tak. Ma pan słuszność – Oficer roześmiał się i, jak gdyby teraz dopiero uświadamiając sobie w pełni obecność gościa, podszedł do niego i wyciągnął dłoń.
– Jestem Brickett, kapitan George Brickett. Mam polecenie zaprowadzić pana natychmiast do dowódcy pułku. Czekają tam na pana jak na zbawienie.
– Wobec tego zrezygnuję ze szklanki herbaty, którą mi pan łaskawie zaofiarował. – Jan chciał się wreszcie dowiedzieć, na czym polegała jego rola w tym nieznanym mu zupełnie obozie.
Udali się na pierwsze piętro. W niskiej, jasno oświetlonej sali, młody, liczący nie więcej jak trzydzieści pięć lat, pułkownik stał przed wielką mapą i cienką, trzymaną w ręku laseczką wskazywał na niej jakiś punkt. Jan nie potrzebował przyglądać się długo karcie, aby stwierdzić, że przedstawia ona wycinek wybrzeża, na którym leżał „Sektor CD–5“. Uczuł jak serce zaczyna mu bić przyśpieszonym tętnem. A więc jednak Renard miał słuszność? Zebrani wokół mapy oficerowie nie zwrócili najmniejszej uwagi na wejście nowych osób. Na twarzach ich malowało się napięcie. Oczy nie schodziły z niebiesko–zielonego obrazu, na którym jasnym pasmem odcinała się szeroka plaża. Brickett cicho podszedł do stołu i powiedział coś do ucha pułkownikowi. Ten ostatni opuścił natychmiast laskę i odwrócił się.
– No. Nareszcie! Gdzie on jest?
– Tutaj.
Teraz dopiero wzrok dowódcy pułku przeniósł się na stojącego w cieniu Jana.
– Ach! To pan! Czekamy już od ośmiu godzin. Panowie – zwrócił się do otaczających go ludzi – to jest kapitan, mniejsza o nazwisko, który udzieli nam wyczerpujących objaśnień w związku z mającą nastąpić akcją. Poza tym będzie on towarzyszył pułkowi także podczas uderzenia.
Cichy szmer przeszedł po sali. Oczy wszystkich spoczęły na młodym Polaku, który stał spokojnie, siłą woli starając się ukryć ogarniające go zdumienie. Był przyzwyczajony do oryginalnych metod Sztabu Generalnego. Ostatecznie, o ile chodziło o „Sektor CD–5“, mógł śmiało poruszać się po jego terenie nawet z zamkniętymi oczyma. Podczas ostatnich tygodni on, Renard i Seymour spędzili tak wiele czasu nad stołem plastycznym i tak długo wykuwali na pamięć fragmenty fortyfikacji oraz zasięg ogniowy poszczególnych punktów oporu, że nie czuł żadnych obaw. Wysunął się na środek.
– Czy chciałby pan, panie pułkowniku, abym dziś jeszcze objaśnił panów dokładniej w charakterze i jakości umocnień tego odcinka – wskazał ręką na wiszącą na ścianie mapę – czy też posiada pan dostateczny zasób informacji.
– Otrzymaliśmy tę mapę dziś rano w zapieczętowanym worku. Od tego czasu jesteśmy więźniami we własnym obozie. Żandarmeria pilnuje wszystkich wyjść i nikt nie ma prawa wydalać się poza obręb drutów. Nawet żołnierz, który pojechał po pana, jest przysłany z jakiegoś innego punktu. Do mapy przyłączone były instrukcje, lecz większa część objaśnień ma pochodzić właśnie od pana. Kazano nam szukać pana, od godziny piątej po południu w „Camp Wallace“. Poza tym dodać muszę, że nie mamy prawa wypytywać pana o jakiekolwiek nazwy terenowe.
– Dobrze – Jan wiedział już, jak ma postępować. W tej chwili dopiero przypomniały mu się wszystkie instrukcje specjalne, których uczyli się z Seymourem. W duchu podziwiał dowództwo alianckie, które w tak prosty sposób potrafiło połączyć konieczne restrykcje wojskowe z wyszkoleniem. Prawdopodobnie żaden ze stojących wokół niego ludzi nie wiedział, w jakim punkcie nastąpi lądowanie. On sam, choć miał być ich przewodnikiem, dopiero przed kilkoma minutami dowiedział się, że bierze udział w inwazji. Do tej pory nie wiedział, gdzie się znajduje i nie znał nazwy pułku, do którego go przydzielono. Ludzie byli wyszkoleni w manewrach tego rodzaju, przeszli wiele próbnych lądowań i wiedzieli czego mogą się spodziewać po nieprzyjacielu. Dla oficerów problem nie przedstawiał także wielkich trudności. Byli oni szkoleni na odcinkach podobnych do tego, w jakim nastąpić miało lądowanie. Nie byli zresztą zdani na własne siły. Tuż za nimi postępować będzie olbrzymia armia wraz z całym swym precyzyjnym aparatem rozdzielczym korygującym najmniejsze błędy dowódców poszczególnych jednostek.