Выбрать главу

– Halo! – Seymour gwałtownie pokręcił gałką wzmacniacza. – Halo! Tu Ewa... tu Ewa... król zmarł nad ranem... król zmarł nad ranem... halo... Czy mnie słyszycie?... czy mnie słyszycie?... Król zmarł nad ranem...

To było hasło. W obozie ucichły rozmowy. Dwóch kłócących się żołnierzy zamarło w bezruchu z otwartymi ustami.

W słuchawkach zabrzmiał kobiecy głos. Speakerka radiostacji „France Libre“ mówiła:

... król nie zmarł... król nie zmarł... umrze dziś wieczór... umrze dziś wieczór...

To był odzew. Teraz miała rozpocząć się zasadnicza rozmowa. Seymour położył na kolanach bloczek i ołówek. Głos ciągnął dalej:

– Dziś o pierwszej w nocy, to znaczy za dziesięć godzin, Jaguar spotka się z Dorotą... Jaguar z Dorotą... Czy słyszycie?...

– Tak. Słyszę was dobrze. Proszę nadawać dalej...

– Jaguar przybędzie z dwoma kolegami... z dwoma kolegami... będzie miał ze sobą koszyk... koszyk malin... i krokiet... krokiet... to wszystko... czy będziecie nadawać?... czy będziecie nadawać?...

– Tak... poproście Jaguara, żeby włożył do koszyka angielskie papierosy... angielskie papierosy... bo tych nie mogę palić... nie mogę palić...

W słuchawkach zabrzmiał oddalony śmiech.

– Niech pan nie prowadzi prywatnych rozmów z narażeniem na szwank dobrej opinii naszych ludzi. Postaram się zrobić, co będzie można – po tym szybko wypowiedzianym zdaniu, głos wpadł znów w powolne stereotypowe brzmienie. – ...Halo!... Marta mówi do Ewy... Marta mówi do Ewy... kończymy odbiór... kończymy odbiór...

... Halo!... Ewa mówi do Marty... Ewa mówi do Marty... odebrano bez zakłóceń... odebrano bez zakłóceń...

Seymour zdjął z uszu słuchawki i położył je na kolanach. Wstał powoli i z szyfrem w ręku udał się do dowódcy oddziału. Brodaty kapitan siedział na pniu paląc wielką wiśniową fajkę. Anglik podszedł do niego wymachując rękami.

– Wielki Boże! Skąd bierze pan taki ohydny tytoń?

– To nie jest tytoń. To czysta kora brzozowa suszona i preparowana na słońcu. – Kapitan spojrzał z zainteresowaniem na kartkę w ręku Seymoura. – Co tam słychać w wielkim świecie?

– Są wiadomości. Dziś w nocy będzie lądowanie. Otrzymamy dwóch ludzi z dyspozycjami i może parę paczek angielskich papierosów, o ile speakerka ma tak przyjemne serduszko jak głos. Broń także ma być przysłana. Nie wiem tylko jaka.

– To dobrze. Wolałbym więcej broni, a mniej tych przemądrzałych młodych ludzi z instrukcjami – westchnął głęboko i zaciągnął się wypuszczając w stronę Seymoura olbrzymi kłąb dymu.

– Niech mi pan powie, kiedy się to wszystko nareszcie skończy?

– Mam wrażenie, że już niedługo. Jakby nie było, stoimy pewną nogą na ziemi francuskiej.

– Właśnie o to chodzi – Francuz pokiwał głową z wyrazem dezaprobaty. – Nie rozumiem dlaczego stoicie? Czy nie można było przez te wszystkie lata wyprodukować dostatecznej ilości broni, aby teraz dać tym Boszom dobrze w tyłek? Mam wrażenie, że zanim pańscy rodacy tu przybędą, Niemcy wytłuką nas jak wróble. Sam pan chyba rozumie, że lasy w rejonie St. Quentin to nie puszcza południowo–amerykańska, a Somma to nie Amazonka. Jeżeli Niemcom przyjdzie do głowy zrobić na tym obszarze przyzwoitą obławę przy udziale dwóch, trzech dywizji wojska, wtedy nie zobaczymy już końca wojny.

– Nie obawiam się o to. Gdyby Rommel miał w tej chwili do dyspozycji trzy dywizje wojska, na pewno nie bawiłby się w okrążanie małych, nie mających wielkiego znaczenia oddziałów partyzanckich, a pchnąłby je natychmiast na front.

– Niech pan nie będzie zanadto przekonany. Niemcy także nie śpią i zbierają rezerwy. Jedyny wypadek, jakiego się obawiam, to możliwość ich ataku na przyczółek i zepchnięcie aliantów do morza.

– Wątpię. Nie mają na to koniecznej przy tego rodzaju operacji przewagi lotniczej, a wybrzeże leży pod osłoną ciężkich jednostek floty anglo–amerykańskiej.

– Daj Boże... daj Boże... – kapitan zamilkł i otoczył się chmurą dymu. Seymour poszedł w kierunku swego szałasu. Przeleżał w nim do wieczora myśląc. Nie rozumiał dlaczego tu się znajduje. Po uderzeniu aliantów na Caen, cofnął się wraz z człowiekiem działającym pod kryptonimem „Albatros 4“. W Argentan rozstali się. Tam został na mocy rozkazu pochodzącego z centrali, przeniesiony do operowania nową radiostacją zainstalowaną w lasach, przy grupie „Maquis“. Od tego czasu siedział tu prawie bezczynnie zajmując się przyjmowaniem depesz z Anglii. Wreszcie przedwczoraj otrzymał rozkaz osobisty. Brzmiał on:

„K zaczeka na Jaguara. W koszyku będzie miał zmianę...“

Teraz właśnie miał nadejść samolot. Seymourowi stanęła w oczach postać Elżbiety. Dziwnie łatwo przeszła mu ta namiętność. Wiedział jednak, że przy najbliższym spotkaniu zmysły owładnęłyby nim na nowo.

Nadeszła noc. Oddział przygotował się do drogi. Zrzutowisko oznaczone w kluczu szyfrowym kryptonimem „Dorota“, leżało o kilka kilometrów na wschód od obozu. Ruszyli gęsiego z radiostacją pośrodku. Po dwugodzinnym marszu przybyli na miejsce. Lotnisko „Dorota“ była to wielka polana leśna, na której swobodnie mógł wylądować i wystartować bombowiec typu „Mitchell“ lub jakikolwiek samolot wywiadowczy. Co prawda okolice były gęsto zamieszkałe i lądowania samolotu nie dałoby się dobrze ukryć, lecz od czasu inwazji nie przejmowano się już zbytnio Niemcami. Małe oddziały policji stacjonowane po miasteczkach i większych wsiach nie mogły w nocy zaatakować dużego lasu. Prócz tego lotnictwo niemieckie było zupełnie niewidoczne tak, że przestano je brać w rachubę. Sto pięćdziesiąt kilometrów na zachód grzmiał front. Nie, stanowczo Niemcy nie byli już tymi samymi Niemcami, którzy wkraczali tu kiedyś pod osłoną potężnego lotnictwa i nie kończących się kolumn czołgów.

Zajęli stanowiska wokół polany. Wysunięte placówki penetrowały las chroniąc grupę od ewentualnych niespodzianek.

Powoli mijały minuty. Seymour spojrzał na fosforyzującą tarczę swego zegarka. Była dwunasta minut czterdzieści pięć. Włączył baterię aparatu. Nastawił falę i czekał cierpliwie. Znowu minęło pięć minut. Nagle w eterze zadźwięczał głos.

– Mewa szuka Rybitwy... Mewa szuka Rybitwy...

– Tu Rybitwa... tu Rybitwa... czekamy... tu Rybitwa...