Выбрать главу

Powtarzał jedno i to samo słowo bez przerwy. Uniósł na chwilę słuchawki. Nad horyzontem niósł się głos silników lecącego nisko nad ziemią samolotu. Spojrzał na kompas.

– Słyszę was... słyszę was... nadlatujecie z kierunku H 1,5... H 1,5...

Głos silnika potężniał z każdą chwilą.

– Nadlatujecie wprost na nas... wprost na nas... czy mnie słyszycie?

– Słyszymy... zapalcie światło sygnałowe.

Seymour dał znak zapaloną latarką. Jednocześnie, w kilku miejscach na krańcach polany zabłysły światełka. Samolot przeleciał powoli nad nimi i zawrócił wyłączywszy silniki.

– Tu Rybitwa... Czy widzicie dobrze światła?

– Widzę... schodzimy do lądowania... przygotować się do odbioru...

Maszyna przysiadła lekko na polanie i potoczyła się po trawie. Równocześnie rzucili się w jej kierunku specjalnie przygotowani do tego celu ludzie. Seymour zdjął z uszu słuchawki i pobiegł za nimi. Kiedy zbliżył się, ujrzał na ziemi kilka postaci. Pilot siedział wewnątrz i przynaglał wyładowujących do pośpiechu.

Po chwili wszystko było gotowe. Na przeciwległym krańcu polany zapaliło się światło. Jeden z ludzi siedział na najwyższym drzewie ukazując pilotowi wysokość, na jaką samolot musiał się wznieść natychmiast po starcie. Maszyna ruszyła. Po kilku sekundach Seymour zauważył, jak ciemny jej kontur przemknął ponad szczytami drzew. Odgłos silników ucichł w oddali. Wszyscy ocknęli się. Dowódca oddziału przynaglał do pośpiechu.

– Szybko panowie. Przed świtem powinniśmy być z powrotem w obozie.

Bez słowa ruszyli naprzód. Reszta ludzi rozrzuconych poprzednio wokół polany zamykała pochód. Seymour szedł przy swej radiostacji rozmyślając nad tym, jakie instrukcje mogli mu przywieźć dwaj nieznani goście. Był przedświt, kiedy weszli do obozowiska. Porozstawiano ubezpieczenia i wszyscy nie wyłączając nowoprzybyłych, ułożyli się do snu. O dziesiątej obudził go żołnierz przysłany przez dowódcę.

– Pan kapitan prosi.

Seymour zaklął i przetarł oczy. Droga weszła mu w kości. Był zziębnięty i niewyspany. Powoli wydobył się ze śpiwora. Na dworze lał deszcz. Kapitan zaklął ponownie i wciągnął nieprzemakalny płaszcz. Przeszedł przez wymarłe obozowisko i pochylając się nisko wsunął do szałasu komendanta.

– Czy nie mógł pan sobie wybrać innej pory do wzywania mnie. Przy tej pogodzie psa kulawego nie wyg...

Urwał i rozszerzonymi zdumieniem oczyma wpatrywać się począł w dwie siedzące za stolikiem postacie. One także zastygły ze zdumienia. Kapitan spojrzał pytającym wzrokiem na Seymoura, a potem na dwóch gości.

– Widzę, że panowie się znają...

Wtedy dopiero wszyscy trzej jednocześnie odzyskali głos. Jan zerwał się zza stołu i chwycił przyjaciela w objęcia.

– Seymour! Czy to możliwe?

– Tak, to ja we własnej osobie. Ale skąd, na miłość boską, wy się tu wzięliście?

– Po prostu spadliśmy z nieba. – Renard podszedł do Seymoura z wyciągniętą dłonią. – Wczoraj wieczorem wylądowaliśmy tu.

– Ach! Więc to wy byliście przyczyną mego piętnastokilometrowego spaceru! No! No! Prędzej bym się spodziewał samego Hermana Goeringa, niż was!

Brodaty kapitan także powstał od stołu.

– Widzę, że jestem świadkiem bardzo miłego spotkania. Nie ma innej rady, tylko trzeba wyjąć ostatnią butelkę koniaku dla „chorych“ i poświęcić ją na uczczenie tej okazji.

Jan popatrzył nań z uśmiechem.

– Nie miał pan za wiele kontaktu z polskimi spadochroniarzami, kapitanie. Nigdy w życiu nie ruszyłem jeszcze w drogę bez odpowiedniego zapasu alkoholu.

Wyciągnął z plecaka pękatą butelkę i ręką odbił korek.

Renard popatrzył nań z podziwem.

– Jak pan to robi, kapitanie? Mam wrażenie, że w pańskiej ojczyźnie fabrykanci korkociągów mają bardzo liche dochody.

Seymour roześmiał się.

– Nie widział pan go jeszcze otwierającego palcami butelkę piwa.

Jan spuścił skromnie oczy.

– Nie wszyscy mogą być jednakowo uzdolnieni. Jeden posiada talent do rysunków, inny do pisania. Mnie Bóg odmówił przyrodzonych zdolności prócz tej jednej.

– A to jest właśnie największa sztuka – brodaty kapitan klepał się po kolanach. – Widzę, że nareszcie zdecydowano się w Anglii aby zrzucać nam utalentowanych ludzi. Jeszcze dziesięciu takich jak pan, a wojna będzie wygrana.

Zasiedli do stołu. Podczas jedzenia Jan i Renard opowiedzieli Seymourowi o swoich przeżyciach. Patrzył na nich z zazdrością.

– Nie wyobrażacie sobie, co przechodziłem tam, na zapleczu, słuchając pierwszych salw naszych okrętów. Kiedy rano stało się jasne, że inwazja jest w toku, myślałem, że zwariuję. Jak na złość przyszedł dla nas wszystkich rozkaz ewakuacyjny.

W tym momencie przerwał mu Renard:

– A jej... czy pan nie widział?

– Nie.

Seymour porozumiał się z nim oczyma. Nikt z obecnych nie zauważył nawet tej przerwy.

W pewnej chwili Jan siedzący koło Seymoura powiedział cichym głosem:

– Mam dla ciebie smutną wiadomość.

– Jaką – serce kapitana zabiło niespokojnie. Czyżby ktoś w sztabie miał mu za złe niedyskrecję popełnioną wobec Elżbiety?

– Miss O'Connor została przed kilku dniami ciężko raniona przez bombę „V“.

– Czyżby? – głos Seymoura nie zdradzał wielkiego wzruszenia. W gruncie rzeczy był szczęśliwy, że nie stało się nic gorszego. – Biedne maleństwo. Jak się czuje?

– Kiedy ostatni raz byłem w szpitalu, do którego ją przewieziono, lekarz dyżurny powiedział mi, że stan jej jest beznadziejny.

Seymour pokiwał z politowaniem głową.

– ta wojna, to jednak straszna rzecz. Kiedy się pomyśli, że taka młoda dziewczyna jak ona musi odejść z tego świata, robi się człowiekowi smutno na duszy. – Nalał whisky do kieliszków.

– Koledzy. Mam nadzieję, że pomożecie mi w wychyleniu tego toastu.

Unieśli naczynia ku ustom.

– A więc, za szczęśliwy pobyt na tamtym świecie panny Elżbiety O'Connor, jednej z najmilszych i najciekawszych kobiet jakie znałem!

Kiedy wypili, Jan zauważył, że w oczach Seymoura błyszczą dwie wielkie łzy.

Takie było podzwonne agentki występującej w kronikach Abwehry pod numerem „B–432“.

Po chwili wyszli przed namiot. Wypogodziło się trochę. Deszcz przestał padać, a na południu chmury poczęły się przecierać, ukazując postrzępione skrawki nieba. Idąc rozpoczęli rozmowę.