– Czy macie dla mnie jakieś nowe instrukcje? – rozpoczął Seymour – Dwa dni temu nadano nam wiadomość, że samolot ma przywieźć je dla mnie.
– Tak. – Renard uśmiechnął się – został pan członkiem naszego „przedsiębiorstwa“. Jest moc roboty na tym terenie. Cieszę się bardzo, że trafiliśmy właśnie na pana... ach tak! – przypomniał sobie po chwili – mam tutaj pudełko do oddania człowiekowi prowadzącemu radiostację. Czy nie chodzi tu przypadkiem o pana?
– Oczywiście! Ciekaw jestem, co w nim może być?
Udali się do namiotu kapitana, gdzie Jan i Renard mieli złożone swoje rzeczy. Ten ostatni wyjął z walizki długie, zawinięte w papier pudełko. Seymour otworzył je szybko. Wewnątrz znajdowały się równo poukładane pudełka papierosów.
– Dostaliśmy to tuż przed odlotem. Jakaś Francuzka przekazała je podobno, na kilka godzin przed naszym wyruszeniem. Oczywiście musiała być ściśle skontaktowana z grupą operacyjną w tym rejonie, gdyż w innym wypadku nie wiedziałaby o naszym odlocie. Oficer z „Intelligence“ telefonował podobno w różne miejsca po otrzymaniu tego pakietu, w końcu jednak wręczył go nam przed samym odlotem. Widocznie osoba wysyłająca była wysoko postawiona i zasługująca na zupełne zaufanie.
Seymour roześmiał się.
– Tak, to nasza speakerka radiostacji „France Libre“. Obsługuje ona krótkofalówkę, która utrzymuje z nami kontakt. Wszędzie poznałbym ją po głosie. Wczoraj prosiłem pod koniec audycji o papierosy. Nie mogę palić tutejszego świństwa.
– No pomyślcie tylko – śmiał się Renard. – Jeżeli Niemcy przejęli tę rozmowę, połamią sobie zęby nad odszyfrowaniem jej. Żaden zdrowo myślący człowiek nie będzie przypuszczał, że chodziło panu po prostu o papierosy. Pierwszy raz słyszę coś takiego!
Seymour zaciągnął się głęboko.
– Chodźmy do mojego namiotu. Chciałbym z wami pogadać o „interesach“.
Kiedy rozsiedli się na kocach, Jan zagaił rozmowę:
– Jesteśmy tu, ni mniej, ni więcej, tylko po to, aby wyłuskać wszystkie wyrzutnie bomb „V1“ znajdujące się na tym obszarze. Według doniesień wywiadu, większość pocisków wylatuje z rejonu leżącego pomiędzy Brukselą, a Neufchatel, a więc z terenów położonych na zapleczu portów Calais i Boulogne. Okolice St. Quentin leżące na środkowej osi tego obszaru, lecz nieco w tyle, nadają się świetnie do „rozprowadzenia“ akcji. Jutro albo pojutrze przybyć tu ma oddział specjalnie wyćwiczonych „Commandosów“ z „Commando de France“. Będą oni pracowali wraz z nami nad unieszkodliwieniem wyrzutni. Powiadam ci, będzie zabawa!
Seymour nie był przekonany.
– No dobrze, ale jaką właściwie rolę ja mam grać w tym wszystkim? Od dawna już nie widziałem tak bardzo improwizującej instytucji, jak międzyaliancki wywiad. Człowiek nigdy nie wie, czego od niego właściwie chcą. Przez miesiąc robi się to, przez drugi miesiąc tamto, a właściwie nie robi się nic.
– Przypuszczam – zabrał głos Renard – że koncepcja naszych władz idzie po następującej linii postępowania: Ludzie ci (to znaczy: my) zakończyli swoje prace nad Sektorem CD–5. Nie można ich już zużytkować w kraju, gdyż w kraju pozostali jedynie ci, którzy zajmują się jego sprawami. Ponieważ panowie Seymour, Smolarski i Renard są ludźmi zaufanymi i członkami wywiadu, a poza tym posiadają wszyscy przeszkolenie bojowe typu spadochroniarskiego i znają język francuski, więc wyślemy ich na stanowisko, gdzie są obecnie najbardziej potrzebni: do likwidowania i węszenia za bombami rakietowymi. Jest to robota wywiadowcza mająca wiele wspólnego ze zwykłą akcją wojskową. Nasz wiek i wyszkolenie są czynnikiem dodatnim. Proszę także nie zapominać, że dla Anglii sprawa jak najszybszego opanowania ataków rakietowych jest bardzo ważna. Gdyby pan był w ostatnich dniach w Londynie przyznałby mi pan rację. Znowu, po trzech latach przerwy, ludzie zaczynają spać w tunelach kolei podziemnej. Wydano zarządzenia ewakuacyjne dla dwóch milionów kobiet i dzieci. Podczas pierwszych dziesięciu dni nalotów zginęło w samym Londynie ponad dwa tysiące osób.
– Jeśli tak, to tym lepiej – Seymour zatarł ręce – będzie moc zajęcia. O ile oczywiście wojska nasze nie przełamią się i nie wykończą tej całej imprezy.
– Hm... o ile miałem możność stwierdzić, to przed sierpniem nie należy liczyć na żadną poważniejszą akcję. Nie jestem fachowcem w tej dziedzinie, ale wyczucie mówi mi, że brak nam jeszcze wielu koniecznych czynników dla podjęcia decydującej ofensywy.
– Ano zobaczymy. – Jan nie brał dużego udziału w dyskusji. Przemyśliwał w tej chwili nad wprowadzeniem w życie otrzymanych przed wyjazdem instrukcji. Poza tym nęciła go bliskość „rodzinnego“ Lille, które było odległe nie więcej jak o sześćdziesiąt kilometrów od miejsca, w którym się znajdowali. Gdyby tak móc wyskoczyć i zobaczyć choćby na chwilę rodziców. Nie mieli od niego wiadomości już przez dłuższy czas. Przypuszczał, że kartka, którą wysłał kiedyś przez bawiącego w Anglii delegata Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, doszła do nich. Kiedy to było? Tak. Przypomniał sobie. Dwa lata temu. Oczywiście, jeżeli delegat kartkę wysłał i nie pochwyciła jej cenzura.
Tymczasem Seymour omawiał z Renardem sprawę zorganizowania akcji.
– Mamy tu FFI, które wie prawie wszystko, co dzieje się na terenie Francji. Są oni od lat już zorganizowani i mają doskonały aparat wywiadowczy. Przed wyjazdem byłem w ich biurze londyńskim. Niech pan zresztą nie zapomina, że ja sam jestem Francuzem i pełnię tylko chwilowo rolę oficera w „Intelligence“. Jesteśmy tu zresztą nie po to, by wziąć akcję w swoje ręce, lecz aby pomóc innym. Oddział „Commando“, który zostanie zrzucony w najbliższej przyszłości, także ma na celu dodanie specjalistów do akcji partyzanckiej. Jutro uzyskam widzenie z pewną kierowniczą osobistością na tym obszarze i omówię z nią plan działania. Do tego czasu, trudno mi określić, co będziemy, a czego nie będziemy robić. Renard skończył i zwrócił się do zatopionego w swoich myślach Jana:
– Czas na obiad, prawda? Uważam, że nic tak nie działa uspokajająco na nerwy, jak dobry posiłek.
Rozdział Xv: Wyrzutnia na odludziu
Helmut Mertl siedział przerzuciwszy nogi przez poręcz fotela i odruchowo bawił się magazynkiem leżącego na stole pistoletu. Noc miała się ku końcowi. Myśli kapitana krążyły wokół wypadków ostatnich tygodni. Od czasu, kiedy został rozkazem dowództwa armii przeniesiony, jako komendant kompanii ochronnej, do jednej z wyrzutni bomb „V1“, życie jego doznało gwałtownych przeobrażeń. Pierwszym ciosem, który odczuł nadspodziewanie boleśnie, było zniknięcie Marianne. Nie wiedział, czy odeszła celowo, czy też po prostu bieg wypadków zmusił ją do pozostania w Paryżu. W każdym bądź razie nie było jej przy nim i to wytrącało go z równowagi.