Выбрать главу

– Panowie do biura dywizji? Już wszystko załatwione! Proszę jechać ze mną!

Ruszyli drugim autem w stronę frontu. Przez dający się słyszeć sporadycznie huk dział, poczęły się przedzierać ciche początkowo dźwięki karabinów maszynowych. W pewnym momencie sierżant zjechał z drogi i skręcił w las. Po minucie zatrzymał się. Znajdowali się obecnie pośrodku olbrzymiego zgrupowania czołgów. Jak daleko wzrok mógł sięgnąć widać było pomiędzy drzewami ich matowo połyskujące cielska. Na trawie spali lub siedzieli grając w karty żołnierze.

– Proszę za mną.

Prowadził ich do małego namiotu rozpiętego pomiędzy dwoma nieruchomymi „Shermanami“. Siedziało w nim dwóch ludzi. Jan nie mógł się zorientować w ich stopniu wojskowym, gdyż ubrani byli jedynie w spodenki kąpielowe i hełmy. Na gołe ciało mieli pozakładane pasy pistoletowe. Sierżant zasalutował i zwrócił się do starszego z nich.

– Panie generale, oficerowie inteligencyjni już są!

– To dobrze! Możecie wracać do dowództwa!

Obaj nadzy ludzie podnieśli się. Jan omal nie parsknął śmiechem na widok wydatnego brzuszka generała, lecz powstrzymał się i wraz z Seymourem i patrzącym szeroko otwartymi oczyma Renardem oddał honory wojskowe. Generał machnął ręką.

– Tu nie przedstawienie w akademii wojskowej. Proszę, niech panowie siadają. Briggs! – krzyknął do kogoś niewidocznego poza namiotem – przynieś parę butelek „Coca–cola“, tylko prędko! A więc to tak. – popatrzył przez chwilę na siedzących na przeciw ludzi i nagle, jak gdyby przypominając coś sobie, powiedział:

– Zapomniałem panom przedstawić mego adiutanta: Pułkownik Collins – kapitanowie, Seymour, Renard i... Smo–lar–ski – odczytał z trudem. – No, jakże panom przeszła droga? Kiedy przeprawiałem się przez Kanał, kiwało paskudnie, ale teraz podobno jest dużo lepiej.

– Tak. – Jan pierwszy ochłonął z wrażenia. – Mieliśmy zupełnie znośną podróż. Za pierwszym razem także i nas kiwało dużo gorzej – dodał rozmyślnie.

– A więc panowie, nie pierwszy raz we Francji? Czy pierwszy raz lądowaliście panowie jeszcze w momencie, kiedy front był kilka kilometrów od brzegu?

Jan roześmiał się.

– Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie panie generale. Kiedy wysiadałem na brzeg po rozpoczęciu inwazji, front znajdował się około pięciu metrów od linii brzegu. Z wielkim strachem musieliśmy go przesuwać naprzód.

– Jak to, więc wylądował pan z pierwszą falą?

– Niestety tak, ale to nie moja wina. Gdyby mi ktoś dawał zamek w Szkocji i sto tysięcy funtów rocznego dochodu, nie zrobiłbym tego po raz drugi.

Generał roześmiał się głośno.

– Tak. Ma pan rację. Nie znam dotychczas ani jednego odważnego człowieka. Wszyscy boimy się śmierci. No, ale powróćmy do zadania, jakie panowie mają do wykonania w naszej dywizji. Dziś w nocy prawdopodobnie rozpoczniemy ofensywę. Mamy nadzieję, że uderzenie pancerne, które wyjdzie z tego obszaru, przyczyni się w dużej mierze do przerwania frontu. Wobec niedostatecznej ilości oficerów znających język francuski i niemiecki, depeszowałem do Dowództwa Armii o uzupełnienia. Oni widocznie połączyli się z Londynem i tam dopiero „wynaleziono“ panów. Dziś, w ciągu dnia ma przybyć jeszcze dwudziestu kilku ludzi pełniących takie same obowiązki. Sądzę, że najlepiej będzie, jeżeli od razu przejedziecie panowie do swoich jednostek i tam zapoznacie się z ich dowódcami i otoczeniem.

– Dziękujemy bardzo, panie generale – podnieśli się z ziemi.

– Chwileczkę! Briggs! ! ! – krzyknął ponownie tak głośno, że siedzący niedaleko namiotu wartownik poderwał się i chwycił za leżący w trawie pistolet maszynowy – Briggs, kiedy nareszcie dostaniemy „Coca“? Przy tego rodzaju żołnierzach ciężko będzie wygrać wojnę. – zaśmiał się w stronę Jana.

Brigs nadszedł dźwigając przed sobą całą naręcz butelek. Generał wręczył po jednej każdemu z oficerów.

– No, do widzenia! Zobaczymy się podczas akcji. So long!

Zasalutowali i odeszli kilka kroków.

– No dobrze, ale gdzie właściwie mamy iść? – zapytał Seymour kolegów. Ledwie skończył, a już koło nich wyrósł jak z podziemi olbrzymiego wzrostu żołnierz.

– Proszę za mną.

Rozprowadził ich kolejno do różnych, stojących w głębi lasu namiotów, gdzie mieściły się punkty dowodzenia poszczególnych pułków pancernych. Kiedy Jan został przedstawiony oficerom wchodzącym w skład sztabu jednostki, w której odtąd miał się znajdować, pułkownik zapytał go:

– Czy nie chce pan jakiegoś innego hełmu? W tym angielskim garnuszku człowiek nie musi czuć się bezpiecznie.

– Dziękuję panu, pułkowniku. Byłem w nim podczas dnia „D“ (Dzień „D“ = dzień inwazji) i jakoś dałem sobie radę. Nie przypuszczam, żeby jutro rano było mi cieplej, niż wtedy. – Powiedział to rozmyślnie, mając w pamięci efekt, jaki miało tego rodzaju oświadczenie na generale. Nie omylił się. Legenda o dniu lądowania poczęła rozprzestrzeniać się szeroko pomiędzy stojącymi na kontynencie wojskami. Mimo krótkiego stosunkowo czasu, jaki przeszedł od tego dnia, zamieniła się ona w mit.

– A więc brał pan udział w uderzeniu!!! O której godzinie pan lądował?

– O wpół do siódmej rano. – Jan powiedział to ze szczerą satysfakcją.

W tym momencie nastąpił zupełnie nie oczekiwany przez niego wypadek. Pułkownik odwrócił się w głąb namiotu i zawołał:

– Chodźcie no tutaj! Mamy ze sobą człowieka, który wylądował z pierwszą falą podczas dnia „D“!!!

Po chwili Jan zobaczył, że otacza go duże koło zaciekawionych twarzy. Posypały się niezliczone pytania. Odpowiadał jak umiał. Wreszcie jakiś porucznik przyniósł z czołgu aparat fotograficzny i dokonano wspólnego zdjęcia. Przez cały czas Janowi wydawało się, że śni. Ci ludzie o mentalności dzieci, którzy jeszcze tej nocy wyruszyć mieli do walki jadąc w olbrzymich stalowych potworach, wydawali mu się tak niedopasowani do tła, że sprawiali wrażenie zupełnie nierzeczywiste.

Kiedy jednak dowódca grupy zaprosił go do swego namiotu, wrażenie to rozwiało się jak sen. Pułkownik wyjął z podłużnej, przeznaczonej na ten cel walizki mapę terenu, po czym z adiutantem i oficerem kartograficznym począł studiować pierwszą fazę projektowanego uderzenia zaglądając co chwila do notatnika, w którym miał zapisane wytyczne akcji i dane dostarczone przez wywiad. Twarze obecnych były skupione i Jan zrozumiał natychmiast, że ludzie ci nie mają w sobie ani na jotę tak wiele lekkomyślności, jak to pierwotnie przypuszczał. Mały aparat radiowy łączący, mimo odległości niespełna kilometra, grupę z dowództwem dywizji, był bez przerwy zajęty. Dyżurny podoficer przyjmował rozkazy i notował je natychmiast na bloczku. Jeden z żołnierzy chodził z nimi do pułkownika, który ze swej strony przekazywał je oficerowi kartograficznemu. O szóstej wszyscy udali się na kolację. Jedzenie było tak doskonałe, że Jan w pierwszej chwili gotów był przypuszczać, iż chodzi tu o jakiś specjalny wikt oficerski. Kiedy jednak zobaczył, że żołnierze jedzą zupełnie to samo co i najstarszy rangą oficer, zdumienie jego pogłębiło się. Także i swoboda szeregowców w odniesieniu do oficerów i wesołe rozmowy pomiędzy nimi a tymi ostatnimi sprawiały jak najlepsze wrażenie. Nie na darmo Amerykanie nazywali swoje wojsko: najbardziej demokratyczną armią świata.