– Tak... tak...rozkaz, sir!
Przekręcił przełącznik.
– Mówi major Grable... mówi major Grable... rozkaz początkowy. Grupa wyruszy za mną szykiem luźnym w trzech rzutach. Odstęp sto pięćdziesiąt jardów. Kierunek, jak w rozkazie początkowym. Naprzód! – zwrócił się do kierowcy. – Szosą, aż do pierwszego zakrętu.
Potężny stalowy kształt drgnął i kołysząc się nierównomiernie ruszył naprzód. Uzbrojona w smukłe, długolufe działo wieża zatoczyła szerokie półkole. Od tej chwili wyloty paszcz armatnich wskazywać miały jeden tylko kierunek: południe.
Rozdział Xvii: Na drodze do Paryża
Jan siedział pochylony nad dokumentami, które znaleziono przy zabitym generale von Bartch. Przerzucał je szybkimi ruchami rąk chcąc znaleźć coś, co miałoby jakiś związek z działaniami wojennymi. Pułkownik patrzył na jego poruszające się zręcznie palce i śmiał się cicho.
– Gdyby nie to, że jest pan kapitanem, pomyślałbym, że jest pan złodziejem kieszonkowym.
Jan uśmiechnął się. Światło dogasającego dnia wpadało przez wywalony pociskiem otwór i kładło się jasną plamą na ścianie szopy.
– Zdaje mi się, że nic ciekawego nie znajdziemy – ze zniechęceniem spojrzał na trupa ubranego w generalski, poplamiony zakrzepłą krwią mundur.
– Nie ma nic – zakonkludował i podniósł się z klęczek. – Możemy jechać dalej. Wyszli na szosę. Koło nich przewalały się z hukiem jadące pełną szybkością czołgi. Od chwili zdobycia Le Mans gnali na północ ile siły w motorach, wprost na Argentan. Od szybkości z jaką tam dojadą, zależał los całej Niemieckiej Siódmej Armii. Byli ramieniem zaciskających się z nieubłaganą siłą kleszczy pancernych. Ich własny „Sherman“ czekał na uboczu. Żołnierze siedzieli na trawie paląc i rozmawiając. Sytuacja była jedyna w swoim rodzaju. Znajdowali się w tej chwili głęboko za liniami nieprzyjaciela prąc nieustannie naprzód bez żadnego wsparcia artylerii lub piechoty. Często zaskoczenie było tak zupełne, że Niemcy dostawali się do niewoli wychodząc z domów dla zobaczenia, co dzieje się na szosie. Wszystkie cztery dywizje pancerne Trzeciej Armii gnały jednocześnie, ściśnięte na wąskiej stosunkowo przestrzeni, miażdżąc i krusząc błyskawicznie najmniejsze próby oporu.
Po chwili czołg począł toczyć się dalej. Pułkownik rozmawiał przez radio z kimś należącym do tylnego eszelonu.
– Tak... leży w szopie o kilometr na północ od Fourieres... generał, nazywa się... von Bartsch czy von Bartch... nie, nic przy nim ciekawego nie znaleziono... tak... jechał samochodem i nie chciał iść do niewoli... nasi chłopcy ustrzelili go z karabinu maszynowego... tak... – roześmiał się...
Minęli grupę stojących czołgów. O pół kilometra dalej stał na drodze pochylony żołnierz.
– Stać! – na znak dany czerwoną chorągiewką kierowca zatrzymał wóz.
– Co do diabła? – pułkownik wychylił się naprzód – nie macie nic innego do roboty? Co się stało?
– Nieprzyjaciel przed nami. Czołg „B“ rozpoznawczego plutonu poszedł w kawałki. Dogodzili mu nienajgorzej.
– Ano, zobaczymy, co słychać! – pułkownik zeskoczył lekko z wieżyczki wprost w objęcia żołnierza.
– Chce pan pójść ze mną – zwrócił się do Jana – warto by odetchnąć trochę świeżym powietrzem.
Ruszyli. Tuż za zakrętem zobaczyli płonący czołg. Dwa inne „Shermany“ stały niedaleko, cofnięte do tyłu i na wpół ukryte za załamaniem terenu. Wieżyczki ich poruszały się niespokojnie. Lufy dział podnosiły się i opadały, jak gdyby nie mogąc się zdobyć na decyzję, w którą stronę należy wysłać swój śmiercionośny ładunek. Pułkownik i Jan ruszyli rowem w ich kierunku. Szli pochyleni, tak, aby dać ewentualnemu strzelcowi jak najmniejsze pole celowania. Kiedy doszli do jednego z czołgów, pułkownik uderzył ręką w klapę.
– Otwórzcie! Pozamykaliście się tam jak barany w rzeźni i boicie się wytknąć głowę na świat! No, otwierajcie!
Klapa czołgu odchyliła się i jakaś głowa w hełmie wynurzyła się na zewnątrz.
– A, to pan pułkowniku!
Głowa znikła i po chwili boczna klapa czołgu otwarła się i wyskoczył na ziemię młody porucznik.
– Paskudna historia – zaczął mówić, jak gdyby usprawiedliwiając się. – Nadjechaliśmy pełnym gazem nie oczekując najmniejszego oporu. Teren jest równy i nie ma na nim żadnych punktów, gdzie by można było się bronić. Tymczasem „Kiddy“, który jechał pierwszy na „B“ dostał od razu trzy razy z bezpośredniej odległości. Buda zapaliła mu się, a Niemcy wysiekali z CKM–u wyskakującą załogę. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nie wiemy, gdzie oni są. Posłałem przez radio meldunek do batalionu prosząc o wzmocnienie, ale zdaje mi się, że major wstrzymał czołówkę i czeka na rozkazy od pana pułkownika.
– Wszystko przez tego naszego nieboszczyka – pułkownik zwrócił się do Jana – nie można zostawić grupy na pięć minut bez opieki, a już dzieje się coś nieprzewidzianego. Dawaj ten mikrofon! – wskoczył do wnętrza czołgu i począł mówić:
– Pluton „3“ ruszy na przełaj i objedzie pozycję płonącego czołgu o pół mili, po czym zawróci trawersując przez pozycję ewentualnego nieprzyjaciela. Pozostałe czołgi niech kontynuują marsz przez pole po lewej stronie drogi. Ja za chwilę dołączę do plutonu „3“! – położył słuchawki na stosie pocisków i wyskoczył na ziemię.
– Jakie to wszystko proste! I dla paru głupich Niemców zatrzymujecie marsz całej dywizji! Chodźmy!
Kryjąc się dopadli własnej maszyny. W tej samej chwili na polu ukazały się sylwetki trzech czołgów trzeciego plutonu.
– Dołącz do prawego skrzydła – rzucił pułkownik kierowcy. Wychylił się w stronę wizjera i przez lornetkę począł obserwować teren.
– Są! – wykrzyknął nagle – tam, na prawo! Otworzyć ogień na linię żywopłotu! – krzyknął do mikrofonu. – Zaszarżujemy od tyłu, tam nie będzie min! – mówił to z taką pewnością siebie, że Jan poczuł się od razu raźniej. Podał strzelcowi długi pocisk artyleryjski. Czołg zatrzymał się. Huk wystrzału wstrząsnął powietrzem. Wnętrze stalowego kolosa napełniło się dymem.Także i inne czołgi jechały teraz naprzód, przystając co kilkadziesiąt metrów i strzelając bez najmniejszej przerwy. Nagle obserwujący linię żywopłotu pułkownik wydał rozkaz.