Выбрать главу

– Wstrzymać ogień! Biała flaga!

Jan spojrzał przez wizjer. Jego na wpół oślepłe od armatniego dymu oczy dostrzegły nad pasmem zieloności białą, postrzępioną płachtę. Podjechali. Niemcy przedstawiali żałosny widok. Dwuminutowy ogień „siedemdziesiątek piątek“ zniszczył pozycję wszystkich trzech działek przeciwpancernych, połowa ludzi leżała poszarpana wewnątrz rowu, reszta stała z podniesionymi do góry rękoma. W oczach ich czaiło się przerażenie.

– Niech pan wyskoczy i pogada z nimi. Trzeba się dowiedzieć, czy dalej nie ma jakiegoś punktu oporu. I niech pan dowie się, czy drogi są w tej okolicy bardzo zaminowane.

Jan zsunął się na ziemię. Pomiędzy stojącymi dostrzegł oficera.

– Chodźcie no tu! – rzucił rozkazująco po niemiecku – Jak wygląda sprawa z minami? Uprzedzam was, że będziecie jechali w tym samym czołgu, co my, tak że lepiej jest powiedzieć prawdę.

– Nie wiem – wargi oficera drżały. Jak zahipnotyzowany patrzył na przewalające się szosą czołgi – dostaliśmy wiadomość radiową, że natarcie jest na tej drodze. Mieliśmy zaledwie godzinę czasu na okopanie się i zajęcie dogodnej pozycji. Mieliśmy rozkaz, aby za wszelką cenę opóźnić marsz czołówek pancernych.

– A więc droga nie jest zaminowana?

– O ile wiem, nie.

Jan powtórzył pułkownikowi słowa Niemca.

– Hm... – rzekł ten ostatni – a co pan o tym myśli?

– Myślę, że on w rzeczywistości nic nie wie. Sam fakt obrania tego rodzaju miejsca do obrony, świadczy o pośpiechu i braku najmniejszego nawet przygotowania. Przekonamy się zresztą o wszystkim na własnej skórze.

– Tak i ja myślę. Jedźmy!

Jan wskazał Niemcom szosę.

– Rzucić broń i wziąć do ręki białe szmaty! Potem marsz tą drogą na tyły!

Ku zdumieniu stojących żołnierzy czołg zawrócił i ruszył w ślad za jadącą po szosie kolumną. Nikt nie miał czasu brać jeńców, powinni byli sami trafić do punktu zbornego. Kiedy ujechali spory kawałek, Jan odwrócił się i spojrzał poza siebie. Z rowu wychodziła grupka ludzi, wszyscy mieli na czapkach białe opaski. Szli powoli drogą w kierunku przeciwnym do pędzących na północ czołgów.

Nadeszła noc. Z dowództwa dywizji nadszedł rozkaz aby kontynuować marsz. Byli już dwudziesty piąty dzień w drodze i nieustannej walce. Jan nigdy by przedtem nie uwierzył, że człowiek może trwać tak długo w nieustannym wysiłku. Za sobą mieli trzysta kilometrów naszpikowanych minami dróg i bronionych rozpaczliwie miast i wiosek.

Czołgi jechały powoli poprzedzane przez samochodowe patrole i pieszych szperaczy. Noc mogła nieść w sobie bardzo wiele przykrych niespodzianek. Nad ranem zostali niespodziewanie zaatakowani przez niemiecką kolumnę pancerną. Jan siedział oparty o zamek działa starając się otworzyć puszkę soku z grape–fruitów, gdy nagle, tuż ponad wieżyczką czołgu przeleciał ze świstem pocisk. Smolarski momentalnie usunął się w bok zamykając jednocześnie wolną ręką boczną klapę. Strzelec przekręcił wieżyczkę w lewo.

– Panie pułkowniku! Czołgi przed nami pod lasem. Cała kupa!

Pułkownik przyłożył oko do wizjera.

– Cofnąć się za wzgórek. Zdaje się, że mamy całą dywizję przed sobą.

Rzeczywiście, wokół rozgorzała walka. Niemcy zaatakowali trzema kolumnami wspartymi przez strzelającą poziomo zmotoryzowaną artylerię przeciwlotniczą. Czołówka amerykańska poczęła cofać się pospiesznie utrzymując jednak ciągły kontakt ogniowy z następującym nieprzyjacielem. Równina przecięta była kilku zagajnikami, toteż łatwo było wydostać się spod ognia. Na polu walki pozostały jedyne dwa płonące „Shermany“, których załogi powskakiwały na inne czołgi. Pułkownik zawiadomił drogą radiową dowództwo dywizji. Nadeszła nieoczekiwana odpowiedź:

„Ruszyć do akcji bez względu na przewagę przeciwnika. Rozkaz Dowódcy Armii!!! Za kilkanaście minut otrzymacie wsparcie lotnicze. Sygnalizują obecność dużej jednostki pancernej. Manewr okrążający w toku. Nie dajcie im cofnąć się na wschód“.

Na razie jednak nieprzyjaciel nie tylko, że nie chciał cofać się na wschód, lecz parł na południe wprost za cofającymi się Amerykanami.

– Cóż to za nowe gówno – pułkownik zaklął ze złością – tu będzie koniec naszej epopei, kapitanie. Nie zostanie z nas nawet blaszka na przybicie do buta. Wziął do rąk mikrofon.

– Do dowódców batalionów i kompanii... mówi pułkownik Harriman... otrzymałem rozkaz przyjęcia walki tymi siłami, jakie mamy do dyspozycji. Niedługo otrzymamy wsparcie lotnicze. Trzeba wstrzymać nieprzyjaciela i nie dać mu się cofnąć na wschód. Nie wiem, jak to zrobić, ale sądzę, że najlepiej będzie, jeżeli trochę sobie postrzelamy. Good luck! – potem dodał ostrym zmienionym głosem – Plutony „3“, „4“ i „5“ zaatakują natychmiast w szyku rozrzuconym flankę kolumny idącej od strony lasu. Plutony „2“ „6“ oraz trzecia kompania, ruszą za mną w szyku torowym, odstęp trzysta jardów. Strzelać jak najwięcej. Nieprzyjaciel jest dobrze widoczny. Nie liczą na to, że przyjmiemy walkę. Cały batalion „Ohio“ pozostanie w tyle oczekując moich rozkazów. Zastępstwo dowództwa obejmie w razie wypadku major Robbins.

Jan z bijącym sercem obserwował jak z hukiem motorów czołgi poczęły pozornie w bezładzie ruszać naprzód. Przed nimi, równina naszpikowana była małymi, ruchomymi punkcikami. Niemcy nadchodzili lawiną. Działa rozpoczęły huraganowy ogień. Czołgi posuwały się ciągle naprzód. Pułkownik spojrzał na zegarek.

– Za godzinę nie pozostanie z nas żywa dusza, z wyjątkiem tych, którzy poddadzą się do niewoli.

W tej chwili pocisk artyleryjski rozerwał się tuż przed gąsiennicami. Mimo że od odłamków chronił ich pancerz, pochylili głowy.

– Zaczyna się – mruknął strzelec. – Niech pan mi podaje amunicję, będzie prędzej.

Jan zakasał rękawy frencza i począł przesuwać ku górze długie stalowe pociski. Działo grzmiało tak, że bębenki w uszach jadących przestały reagować na jakikolwiek inny dźwięk. Czołg zmieniał co chwila kierunek, przystawał i ruszał ponownie, jak gdyby chcąc uniknąć lecących w jego kierunku pocisków. – Pułkownik tkwił oczyma w wizjerze, od czasu do czasu rzucając kierowcy jakieś słowo. Po kilkunastu minutach znaleźli się tak blisko Niemców, że Jan mógł przez wąską szczelinę powietrzną zobaczyć czarno–białe krzyże na pancerzach „Tygrysów“. Zaczęto strzelać do siebie bezpośrednim ogniem. Coraz więcej czołgów płonęło na równinie. Po obu stronach stały na polu bezradne kolosy buchając ku niebu słupami ognia i dymu. Siły atakujących Amerykanów topniały z minuty na minutę. Pułkownik miał łzy w oczach. Klął straszliwie wykrzykując jednocześnie rozkazy do manewrujących pod wzrastającym, koncentrycznym ogniem niemieckich czołgów. Nagle stało się coś zupełnie nie przewidzianego. Żaden z jadących nie usłyszał wśród huku motorów i grzmotu wystrzałów nadlatujących samolotów. Dopiero, kiedy pierwszy „Mustang“ zeszedł z wyciem wprost nad niemiecką kolumnę i zasypał ogniem zapalających pocisków najdalej wysunięty czołg, Jan zrozumiał co się święci. Niemcy byli teraz na samym środku równiny. Z jednej strony, mieli przed sobą atakujących rozpaczliwie Amerykanów, z trzech innych, puste, pozbawione jakiejkolwiek naturalnej osłony pole. Myśliwce bombardujące spadły na nich jak grom z jasnego nieba. Janowi wydawało się, że jest ich setki. Bez najmniejszej przerwy jeden klucz za drugim schodził z góry zrzucając ładunek w locie nurkowym i zamiatając ziemię ogniem najcięższych karabinów maszynowych. Pułkownik otworzył klapę czołgu i krzyczał głośno, wymachując rękami. Nagle schwycił mikrofon i krzyknął: