Kiedy wreszcie płonący samolot zniknął za wieżą niedalekiego kościoła, aby zakończyć swój żywot gdzieś w okolicy rozpościerających się nad Tamizą doków, człowiek drgnął i zwrócił się w kierunku Seymoura. Kiedy zauważył, że ten ostatni przygląda mu się, na twarzy jego odbiło się zakłopotanie. Lecz, natychmiast prawie, uśmiechnął się.
– Ciekaw jestem – rozpoczął Anglik – czy wy, Polacy, zawsze...
Nie dokończył rozpoczętego zdania, gdyż w tej samej niemal chwili, z drgającej szumem motorów ciemności wybiegł syczący, przenikliwy jęk. Upadli na podłogę. Jęk przemienił się w przeciągły, świdrujący w uszach gwizd. Potężny wybuch zakołysał ścianami pokoju. Okno, wraz z framugą zatoczyło łuk, roztrzaskując się na drobne kawałki u stóp szafy. Z ulicy wtargnął gęsty, nieprzenikniony tuman pyłu. Po chwili usłyszeli dalsze, oddalające się wybuchy. Seymour otrząsnął z ubrania grubą warstwę tynku, który spadł z sufitu.
– Musieli gdzieś blisko rąbnąć – zawyrokował podnosząc powoli głowę.
– Podziwiam twój zmysł orientacji – zaśmiał się jego przyjaciel.
Tymczasem, warkot silników przycichł, a nowe eksplozje bomb dobiegły z dość znacznej odległości. Polak wstał i podszedł do framugi.
– Rzeczywiście – powiedział – popatrz!
Seymour podniósł się z podłogi i podążył wzrokiem za wyciągniętą ręką kolegi. Kamienica, która jeszcze przed trzema minutami stała po przeciwległej stronie ulicy, tworzyła obecnie jedno wielkie pole dymiących gruzów. Seymour odwrócił się.
– Jak myślisz, John, kiedy nadejdą drużyny ratownicze?
Oficer polski, nazwany Johnem, pokiwał w zamyśleniu głową.
– Przypuszczam, że nie wcześniej, jak po odwołaniu alarmu.
– Chodźmy.
Szybko zbiegli po schodach i po chwili znaleźli się na ulicy. Wokół gruzów krzątali się już pierwsi odważniejsi sąsiedzi. Dostęp do podwórza był niemożliwy, gdyż wybuch zawalił bramę. Od strony leżących z dala od ulicy oficyn dochodziły jęki i nawoływania. Pierwszą, myślą Seymoura, było dostanie się tam. Przeszedł już w swym życiu niejedno bombardowanie, wiedział więc, że ratować trzeba przede wszystkim tam, gdzie istnieje możliwość znalezienia przytomnych jeszcze ludzi. Wiedzieli oni zwykle, gdzie znajdowała się w chwili wybuchu reszta mieszkańców domu. Wraz z Johnem i dwoma uzbrojonymi w kilofy policjantami wdrapywać się począł na rumowisko. Po kilku minutach zatrzymali się przy szczytowej ścianie budowli. Dziwnym zbiegiem okoliczności była ona nienaruszona. Policjanci unieśli kilofy i zaczęli przebijać w niej otwór. Po kwadransie wytężonej pracy znaleźli się wreszcie w wewnętrznym pasie ruin. Tylna oficyna domu była w tak samo pożałowania godnym stanie jak fronton. Jedna z bomb, prawdopodobnie małego kalibru, zniszczyła klatkę schodową, druga, cięższa zburzyła lewą część budynku. Cała przednia ściana leżała w gruzach. Z tej właśnie strony dochodziło wołanie. Stanęli nadsłuchując. Głos był przytłumiony, dochodzący jak gdyby spod ziemi.
– Pewnie przysypało im wyjście z piwnicy – zauważył jeden z policjantów. Ruszyli szybko i po chwili natknęli się na małe, na pół zasypane okienko. Seymour pochylił się.
– Czy jest tam kto?
Z mrocznej głębi piwnicy, odpowiedział mu cichy, ledwie dosłyszalny jęk. Widocznie człowiek czy też ludzie znajdujący się tam stracili siły.
– Trzymajcie się! Zaraz zaczniemy was odgrzebywać! – zawołał John. Tymczasem, z wysokości pierwszego piętra dobiegło nowe wołanie. Jakaś kobieta, nie mogąc zejść błagała o drabinę.
– Jest nas tu troje: ja i moich dwóch synków. Jeden jest ranny. Spieszcie się panowie!
Jeden z policjantów, dźwigający przenośną apteczkę polową, począł wdrapywać się w górę, po wygiętej lecz wciąż jeszcze mocno trzymającej się rynnie. Drugi poszedł w jego ślady. Seymour wraz z Johnem, korzystając z pomocy pozostawionych przez przedstawicieli prawa, kilofów, zabrali się do pracy przy okienku. Otwór poszerzał się szybko, lecz mimo wysiłku z jakim kopali, odgrzebanie gruzu zajęło im nieco czasu. Na szczęście, okienko pozbawione było kraty i po chwili John, a właściwie kapitan Jan Smolarski, gdyż tak brzmiało jego nazwisko, mógł się prześliznąć do wewnątrz. Zajrzawszy zaklął w duchu. Wnętrze piwnicy zalegały ciemności. Mimo to skoczył w głąb i dotknąwszy nogami ziemi usunął się natychmiast w bok, aby zrobić miejsce dla schodzącego tuż za nim Seymoura. Przez chwilę stali nadsłuchując, lecz z ciemności nie nadbiegł żaden głos mogący świadczyć o obecności jakiejkolwiek żywej istoty. Seymour wyjął z kieszeni pudełko zapałek. Błysnął nikły płomyczek i w jego świetle zobaczyli leżącą na ziemi postać. Podeszli bliżej. W tej samej chwili Jan spostrzegł stojącą na podłodze lampę naftową. Przez kilka sekund mocował się z opornym knotem, lecz w końcu blady kopcący płomień rozjaśnił wnętrze lochu. Pochylili się nad leżącą. Była to młoda dziewczyna. Rysów twarzy nie mogli dokładnie rozróżnić. Pokrywała je warstwa pyłu opadłego po wybuchu. Seymour ukląkł przy nieruchomym ciele i przyłożył ucho do piersi kobiety.