– Chyba rozumiem, co chcesz powiedzieć. I oczywiście masz rację, powinniśmy rozwijać i kontynuować to, co było najlepszego w naszych bliskich, którzy odeszli. Ale to, co ty robisz, chyba nie jest słuszne. Jej głos w twoich ustach, jej sposób mówienia brzmi sztucznie. Musisz chronić najlepsze cechy jej duszy, a nie głos i maniery.
Belindą znowu wstrząsnął szloch.
– Mnie jest jej tak strasznie żal. Leżeć w zimnym grobie, taka młoda…
Głos Viljara zabrzmiał sucho i trzeźwo:
– Signe była szczęśliwa, miała ciekawe życie. Wszyscy ją kochali, doświadczała jedynie dobra. Czasami lepiej jest umrzeć młodo i nie doczekać późniejszych rozczarowań. Ulubieńcy losu nie zawsze są w stanie wyjść na spotkanie ciężkim czasom.
– Och, pan nie wie wszystkiego! Ja znalazłam dzisiaj jej pamiętnik. Ona w ostatnich miesiącach swojego życia doznała strasznych rozczarowań.
– Co ty mówisz?
– Tak. Pisała w dzienniku, że jej mąż, Herbert Abrahamsen, obejmował inne kobiety, dawał im ciastka i takie tam…
– Ciastka?
– Tak. Signe tak pisała. Że przyszła pewna dziewczyna i pytała, czy Signe wie, ile innych kobiet próbowało jego słodyczy.
Viljar Lind spoglądał na nią niczego nie rozumiejąc, a potem musiał odwrócić twarz.
– No tak, rozumiem, że w tej sytuacji Signe była nieszczęśliwa, masz rację. A poza tym miała zdaje się sporo problemów z teściową, prawda?
– O, tak! Najpierw nie mogłam pojąć, co Signe ma na myśli, kiedy pisze o smoku i tak dalej, myślałam o prawdziwym smoku, jak ten którego zabił święty Jerzy, ale potem zrozumiałam, że to chodzi o… no wie pan, o kogo.
– Co zrobiłaś z tym pamiętnikiem?
– Schowałam z powrotem tam, gdzie go znalazłam. Do ukrytej szuflady. Niestety, nie zdążyłam przeczytać do końca. Zostało wprawdzie tylko kilka stron, ale jednak…
Viljar milczał przez chwilę. Wiatr rozwiewał jego czarne włosy.
– Nie zmarzłaś?
– Nie. Ale jak to uprzejmie z pana strony, że pan pyta!
Viljar westchnął słysząc, ile pokory jest w jej głosie.
– Nikomu go nie pokazuj!
– Oczywiście, że nie! Byliby źli na Signe, że pisała o takich sprawach.
– Signe da sobie radę – mruknął Viljar. – Ale ty? Jak wygląda twoje życie w Elistrand? Bywają chociaż czasami dla ciebie mili?
– O, tak, oni są bardzo mili! To tylko ja jestem głupia. A teraz naprawdę nie wiem, co robić.
– Dlaczego nie wiesz?
– No po tym, kiedy się dowiedziałam, jak naprawdę było z Signe. To znaczy z jej mężem, chciałam powiedzieć. On… on…
– Tak?
– On… chce mnie dotykać, obejmować mnie. A ja, chociaż tak bardzo bym nie chciała urazić Signe, strasznie tego nie lubię. On był przecież mężem Signe. Doszło do tego, że uciekam, kiedy go tylko zobaczę w pobliżu. Bo to jest wstrętne i poza tym myślę, że może Signe też by nie chciała, żeby on mnie dotykał, a może by chciała… już sama nie wiem, naprawdę nie mam wyjścia.
– Powinnaś robić tak, jak ci każe twój wewnętrzny głos, Belindo. A wygląda na to, że jest on bardzo rozsądny. Powinnaś uciekać, drogie dziecko, uciekać od niego jak najdalej!
Belinda, rozpromieniła się.
– Naprawdę tak pan myśli? Och, jak to dobrze! Dokładnie tak sarno myślałam, kiedy czytałam dziennik, bo wcale z tego nie wynikało, że Signe życzyłaby sobie, żeby on obejmował inne kobiety i w ogóle.
„I w ogóle”, to było ulubione wyrażenie Belindy, kiedy brakowało jej słów.
Mrok stawał się coraz gęstszy, ale jeszcze widziała rysy Viljara. Były ostre, z twarzy bił chłód, ale już się go nie bała. To dziwne, pomyślała sobie, twarz Herberta Abrahamsena jest dużo łagodniejsza, a mimo to się go boję. Wybacz mi, Signe, nie chciałam pomyśleć nic złego.
– No, a pan? – zapytała nieco dziecinnie. – Jak pan żyje? Ludzie mówią, że pan jest trochę dziwny, ale mnie się tak nie wydaje.
Spojrzał na nią, a po jego wargach przemknął blady uśmieszek.
– Ja chyba rzeczywiście trochę się różnię od innych ludzi… żyję samotnie… zwłaszcza teraz.
Poczuła się wzruszona, że stawia ją niemal na równi ze sobą, zwierza się jej. Uśmiechała się, uszczęśliwiona, twarz jej pojaśniała.
– Jak to, żyje pan samotnie? – zapytała.
Viljar z Ludzi Lodu skierował twarz w stronę okrywającej się coraz gęstszym mrokiem doliny.
– Z niczym nie czuję się związany – odpowiedział. – Jakoś nie przynależę ani do Grastenshalm, ani do Lipowej Alei. Coraz częściej myślę o Tengelu Dobrym i o Silje. Oni są mi najbliżsi.
– A kto to taki?
Naiwny ton w jej głosie przywrócił go do rzeczywistości.
– Och, oni pomarli dawno temu. Leżą w tamtym grobie, pod tym wielkim kamieniem.
Belinda spojrzała tam, gdzie Viljar pokazywał, i nagle uświadomiła sobie, że jest już całkiem ciemno. Musiała jak najszybciej wracać do domu. Ale czy odważy się iść sama w takich ciemnościach?
A poza tym bardzo nie chciała. Jeszcze nie teraz. Chciała przeciągnąć tę niezwykłą chwilę wspólnoty z innym człowiekiem tak długo, jak tylko przyzwoitość na to pozwala.
– A może pan by mi opowiedział o swoich kłopotach? – zapytała z dziecinną prostotą.
Viljar drgnął i spojrzał w jej stronę.
– Tobie? Dlaczego, na Boga, miałbym ci opowiadać, skoro nie mogę się zwierzyć nawet moim najbliższym krewnym, moim wyrozumiałym rodzicom i dziadkom?
Belinda spuściła głowę okropnie zawstydzona.
– Nie, oczywiście, przepraszam! Proszę mi wybaczyć!
Duży, ciemny, obcy mężczyzna obok niej, który najbardziej ze wszystkiego przypominał średniowiecznego tragicznego rycerza, złagodniał. Jakby sam chciał się wydobyć z tej dobrowolnie wybranej izolacji.
– To ja powinienem prosić o wybaczenie. Komu miałbym się zwierzyć, jeśli nie tobie, Belindo, ty mała, samotna, spragniona przyjaźni istoto?
Pochylił się ku niej i wziął ją za rękę. Jego dłoń była duża i zaskakująco gorąca, Belinda wcale się nie przestraszyła. Może mogłaby stać się dla niego wsparciem, moralną podporą w tym, z czym się teraz zmagał?
– Wiesz, Belindo, najgorsze jest to, że nie mogę nic powiedzieć mojej rodzinie, ponieważ to by ich bardzo zmartwiło. Wiem, że wszystko to zabrzmi dla ciebie obco i niesamowicie, ale… Cóż, sprawa jest prosta, chodzi o to, że w Grastensholm straszy. Pojawiają się upiory, rozumiesz… Ale ani mój dziadek, ani babka nic o tym nie wiedzą.
Mimowolne drżenie jej ręki było jedynym znakiem, że się zlękła i że wolałaby więcej nie słyszeć. Duchy? O mój Boże!
– Czy to prawda?
– Tak, niestety. Nie straszyłbym cię bez przyczyny. Nie przyszłoby mi to do głowy.
Belinda siedziała jak ogłuszona, zarazem jednak bardzo rada, że jej ręka w dalszym ciągu spoczywa w jego dłoni. Próbowała dojrzeć w oddali dwór w Grastensholm, lecz było zbyt ciemno.
– Ale co takiego straszy?
Zdawało jej się, że Viljar źle się czuje, więc nie nalegała.
– To jakaś kobieta – odparł po chwili z wysiłkiem. – Młoda kobieta. Staje po prostu we drzwiach mojego pokoju i przygląda mi się. Wygląda okropnie. Sinoblada, jakby długo leżała w wodzie. Topielica.
Belinda przysunęła się bliżej do niego, jakby go chciała uspokoić. Nie zdając sobie z tego sprawy, zaczęła mówić do niego ty.
– Nie boisz się?
– Kiedy byłem dzieckiem, bałem się jej panicznie. Za nic nie chciałem chodzić do Grastensholm, a już zwłaszcza nocować u dziadków. I nie nikomu nie mogłem powiedzieć. No bo jak mogłem powiedzieć dziadkom, że w ich domu straszy?
– Oczywiście, że nie mogłeś! Jakie to okropne!
– Tak. To wtedy zaczęto mówić o mnie, że jestem zamknięty i nieprzystępny, a ja nie mogłem się bronić. Myślałem o zjawie dzień i noc. Byłem po prostu chory.