Nagle spojrzał w stronę drzwi i drgnął gwałtownie.
Przy drzwiach nie było nikogo, zjawa stała przy oparciu jego łóżka.
Wciągnął głęboko powietrze i powiedział cicho:
– Jeśli ty jesteś Martą… to możesz być spokojna! Zatroszczę się, żebyś spoczęła w poświęconej ziemi.
Zjawa była, oczywiście, jedynie cieniem, ale wydawało mu się, że po jej trupio bladej twarzy przemknął uśmiech. Długo się nad tym nie zastanawiał, zgasił światło i odwrócił się do ściany.
W trzy dni później Belinda ponownie została zaproszona do Grastensholm, tym razem na wycieczkę do lasu i tym razem także mogła ze sobą zabrać małą Lovisę. Obie będą otoczone troskliwą opieką.
Herbert Abrahamsen krzywił się zirytowany.
– Czy rodzony ojciec nie mógłby pojechać z własnym dzieckiem? A może to tylko dla wybranych?
– Nie, oczywiście, że nie – odparła spokojnie Vinga, bo to ona osobiście przyszła z zaproszeniem. Uczyniła to zresztą z dwóch powodów. Po pierwsze, chciała znowu zobaczyć swoje ukochane Elistrand, a po drugie, miała ochotę przyjrzeć się tym ludziom, którzy tak paskudnie traktują Belindę. – Jeśli pan ma ochotę nam towarzyszyć, to bardzo prosimy. Ale to będzie dość męcząca wyprawa.
– Staram się utrzymywać jak najlepszą kondycję – odparł Herbert cierpko. – O ile zrozumiałem, wybierają się państwo w góry, do lasu?
Jego ponure spojrzenie uświadomiło Vindze, że Abrahamsen zastanawia się, co też Belinda i Viljar będą tam robić. Rozzłościło ją to i postanowiła powiedzieć mu prawdę.
– Szczerze mówiąc, to pojedziemy razem nad rzekę. Osuszyliśmy w odpowiednim miejscu dno i mamy zamiar wydobyć doczesne szczątki nieboszczki Marty, które od blisko dwustu lat leżą w nie poświęconej ziemi. Trzeba panu wiedzieć, panie Abrahamsen, że biedaczka Marta nie zaznała spokoju, jej pokutująca dusza błąka się po świecie, ukazuje się ludziom.
Wysoka, na ciemno ubrana postać wysunęła się zza jednej z kolumn w hallu. Oczy pani Tildy o mało nie wyszły z orbit.
– I chcecie państwo tam zabrać córeczkę Herberta?
– Ależ skąd – odparła Vinga ze swobodą. – Mała Lovisa zostanie w Lipowej Alei, u Solveig, mojej synowej, która jest osobą godną zaufania i lubi dzieci. Ale jeśli pani sama chciałaby zająć się małą…
Postać w ciemny m ubraniu, z rękami nobliwie splecionymi na brzuchu, wyraźnie tego nie słuchała.
– Pokazuje się ludziom? Tak pani powiedziała, pani Lind, prawda? Gdzie się ukazuje?
– Och, tu i tam, różnie – odparła Vinga wymijająco. Nie mogła przecież powiedzieć, że w sypialni Viljara, w Grastensholm.
– A kim to była ta cała Marta? – syknęła ciemna postać. – Kobietą lekkich obyczajów, która popadła w tarapaty i targnęła się na własne życie, jak słyszałam. Podwójny grzech w oczach Pana.
– To nie całkiem tak – zaprotestowała Vinga. – Bardzo dobrze znamy jej historię. To była porządna dziewczyna, którą zbałamucił człowiek bez sumienia, a potem rzucił.
– Winna jest zawsze kobieta! – ucięła pani Tilda. – Trzeba nie uwodzić mężczyzn. Ja nigdy nikogo nie uwodziłam.
– O, w to mogę uwierzyć – odparła Vinga złośliwie. – Ale ten nędznik, bo my wiemy, że to był nędznik, sam wepchnął Martę do wody, kiedy się okazało, że oczekuje dziecka.
– Hm! – prychnęła pani Tilda. – A co Belinda ma z tym wspólnego?
– Belinda była z nami wtedy, kiedy postanowiliśmy odnaleźć ziemskie szczątki Marty i pochować je po bożemu. Zadecydowaliśmy o tym we czworo: mój mąż, nasz wnuk, Belinda i ja. Jest więc oczywiste i zresztą sprawiedliwe…
– Belinda zostanie w domu – rzekł nagle Herbert i aż zsiniał, z takim uporem zaciskał zęby. – Ona ma obowiązki, których nie może zaniedbywać.
Vinga zwróciła się wolno w jego stronę.
– Nie wiedziałam, że siostra Signe pracuje tu jako służąca!
Herbert się zmieszał.
– To oczywiście nieprawda! Ale jesteśmy za nią odpowiedzialni, Pan Bóg jej przecież szczególnie nie pobłogosławił, jeśli chodzi o przymioty ducha i…
Teraz Vinga przybrała ostrzejszy ton.
– Bardzo niewielu ludzi posiada tak piękne przymioty ducha jak Belinda. No to co, panie Abrahamsen? Jedzie pan z nami czy nie?
Vinga miała wrażenie, że widzi i słyszy, co się dziele w dwóch mózgach. Herbert myślał: Muszę pilnować, żeby nie doszło do czegoś pomiędzy Belindą i tym niebezpiecznym wariatem, Viljarem z Ludzi Lodu. Tilda natomiast się zastanawiała: Czy Herbert nie jest zanadto zajęty tą głupią dziewuchą? Może niech ona lepiej jedzie, a on niech zostanie w domu?
Jak zwykle wygrała matka. Za pretekst posłużyła jej jakaś przewidywana wizyta adwokata ze stolicy. Tym sposobem grzeczny chłopiec mamusi został w domu.
Powiedzieć, że Vinga odetchnęła z ulgą, to mało. A Belinda po prostu skakała z radości i głośno krzyczała: hurra!
Najpierw odwieźli małą Lovisę do Lipowej Alei, zabrali stamtąd Eskila, a potem już nie zatrzymując się nigdzie pojechali przez las nad rzekę. Pani Tilda nie miała nic przeciwko temu, żeby Belinda jednak zabrała małą, droga babcia bowiem uważała, że dziecko w domu to okropny kłopot, że płacze i wciąż trzeba się nim zajmować. To zresztą była nieprawda, bo Belinda dawała sobie z małą znakomicie radę jako piastunka i Lovisa wcale nie była kapryśnym dzieckiem. Zdarzało się, oczywiście, że się czasem budziła w nocy i płakała, ale Belinda natychmiast do niej biegła. A jeśli zaczynała płakać w dzień, to Belinda jak najszybciej zabierała ją na spacer, żeby pani Tilda niczego nie słyszała.
Belinda czuła się w Elistrand bardzo źle, zwłaszcza teraz, kiedy doświadczyła naturalnej życzliwości i przyjaźni w Grastensholm. Właśnie to, że traktowali ją jak człowieka, co przedtem wydawało jej się nieprawdopodobne, sprawiało, że szczęście ją niekiedy wprost dławiło, ale tym gorzej znosiła zaciętą złośliwość swoich gospodarzy z Elistrand.
Był jasny jesienny dzień, niebo wznosiło się wysoko nad ziemią, a głosy niosły się daleko w czystym powietrzu. Było chłodno, ale nie do tego stopnia, żeby ludzie marzli. Leśne poszycie więdło już i brązowiało, cisza też panowała jesienna, przerywana od czasu do czasu stukaniem dzięcioła. W pobliżu małego tartaku należącego do Lipowej Alei musieli zejść z wozu. Wkrótce potem minęli stary młyn, od dawna nieczynny, właściwie w ruinie.
Belinda zeszła na brzeg rzeki.
– Och! – zawołała zdumiona. – Dno jest prawie suche!
Rzeka nie płynęła już szerokim nurtem, jedynie to tu, to tam sączyły się cienkie strumyczki i spływały ze wzniesień niewielkimi wodospadami. Bliżej brzegu, w licznych jamach i zagłębieniach pełnych wody, pluskały się stłoczone i pewnie zdezorientowane ryby. Belinda była rada, że nie ma tu małych chłopców ze wsi, bo dopiero by ich nałowili. Dorośli natomiast nie mieli na to czasu.
Heike wyszedł im na spotkanie i przywitał Belindę bardzo serdecznie, co sprawiło jej ogromną radość. Heike powiedział też, że większość mężczyzn jest w górze, pilnują prowizorycznej tamy. Nie mieli wiele czasu, trzeba było rozpoczynać poszukiwania, bo tama mogła utrzymać tylko określoną masę wody. Przygotowali wprawdzie niewielki odpływ na wypadek, gdyby groziła jakaś katastrofa, ale nie mieli zamiaru z niego korzystać, jeśli to nie będzie naprawdę konieczne. Gdyby jednak trzeba było skierować tam wodę, zostaną zalane ogromne połacie lasu i okoliczne pola.
Nad rzeką kręciło się wielu mężczyzn. Belinda domyślała się, że są to zagrodnicy i dzierżawcy z Grastensholm. Sprawiali wrażenie bardzo zajętych i skupionych na tym, co robią. To była bardzo poważna praca. Wszyscy w okolicy wiedzieli, co to jest Głębia Marty, wszyscy też znali historię nieszczęsnej dziewczyny z dawnych czasów. A ostatnio dowiedzieli się, że biedaczka nie ma spokoju na tamtym świecie i jej duch błąka się po okolicy, co zresztą nikogo nie dziwiło.