– Nic dziwnego, że jej nigdy nie znaleźli – westchnął.
Belinda nie chciała patrzeć, ale nie mogła oderwać wzroku od wypłukanych przez wodę szczątków biednej Marty. Najpierw dostrzegła czaszkę, a potem rozrzucone dokoła kości nóg i rąk. Czuła, że coś ją ściska za gardło. Od dwustu lat zwłoki nieszczęsnej topielicy leżały w tym kotle i wiry wodne obracały je na wszystkie strony. Jak to dobrze, że Viljar je stąd nareszcie wydobędzie, i jak to miło z jego strony, że pozwolił, by Belinda mu towarzyszyła.
– Za nic na świecie nie wyrzekłabym się tej wyprawy – powiedziała wzruszona.
Viljar spojrzał na nią z uwagą.
– Rozumiem, co masz na myśli – powiedział i powoli zsunął się do wody.
– Bardzo zimno? – zapytała.
– Okropnie! Staram się nie dzwonić zębami, ale przychodzi mi to z trudem.
Belinda uśmiechnęła się. Viljar zaczerpnął ogromny haust powietrza i dał nurka w głąb. Wziął ze sobą worek przyniesiony z dołu. Worek przywiązany był do liny, której koniec trzymał Per. Sylwetka Viljara w wodzie wyglądała niesamowicie.
Szczerze mówiąc nie bardzo wierzyli, że w ogóle cokolwiek znajdą. Tyle czasu już minęło. I nigdy by też nie przypuszczali, że Marta znajduje się w takim miejscu. Mieli jedynie nadzieję, że ciało wczepiło się w coś gdzieś pod urwistym brzegiem i być może uda im się odnaleźć szkielet na jakiejś skalnej półce w pobliżu progu wodospadu. Żadne nawet nie marzyło, że przyjdzie im to tak łatwo.
Viljar kilkakrotnie schodził na dno. Ryby były spłoszone i raz po raz któraś wyskakiwała ponad wodę. Jedna spadła na skałę i Belinda musiała zsunąć ją z powrotem.
W końcu Viljarowi udało się zebrać do worka wszystko, co leżało na dnie, i wyszedł na brzeg, przemoczony i zmęczony.
– Teraz musimy jak najszybciej zejść na dół – powiedział. – Nie możemy ryzykować, że tama nie wytrzyma i woda runie na nas.
Okazało się jednak, że po pionowej ścianie trudniej jest zejść niż wejść. Przez cały czas musieli być bardzo ostrożni i pomagać sobie nawzajem. Belinda nie przejmowała się tym, że jej spódnica unosi się w górę, była teraz jedną z nich. Oni zresztą też nie mieli jej nic do zarzucenia. Raz Viljar musiał ją podtrzymać i mocno objął w talii. Uścisk jego silnej, a teraz mokrej ręki sprawił dziewczynie ogromną przyjemność. Ale jego twarzy zobaczyć nie mogła. Przez cały czas fruwające spódnice przesłaniały wszelki widok. Viljar obciągnął je w dół i uśmiechnął się do Belindy po koleżeńsku, a zarazem z czułością.
Belinda była uszczęśliwiona. Och, cóż za dzień! Niemal tak samo piękny jak dzień ślubu Signe! A może nawet jeszcze piękniejszy, bo wtedy Belinda była zaledwie widzem. Poza tym zdążyła już zrewidować swoje poglądy na temat szczęścia Signe. Podczas wesela Belinda uważała, że Herbert Abrahamsen jest najwspanialszym narzeczonym na świecie, bo wszyscy się nim tak strasznie zachwycali. Teraz jednak nie była już tego taka pewna. Niezwykli ludzie z Grastensholm nauczyli ją myśleć samodzielnie…
Dzisiaj szczęścia Belindy nie zakłócało nic, nawet to, że bardzo boleśnie skaleczyła nogę o wystający kamień.
Viljar obejrzał ranę, ciągnącą się od kolana aż do cholewki buta, i powiedział, że nic nie można zrobić, dopóki nie zejdą na dół, ponieważ przede wszystkim muszą się bardzo spieszyć. Ale wziął ją za rękę i przez resztę drogi pomagał iść. Wkrótce znaleźli się przy tartaku, gdzie wszyscy pozostali czekali na nich.
– Już z powrotem? – zdziwił się Heike. – Co, do Głębi Marty nie można się dostać?
Per obrócił się ostrożnie, pokazując worek, a Viljar zapewnił ojca i dziadka, że wszystko w porządku. Zgromadzeni przywitali jego słowa brawami i zaczęli głośno wołać do mężczyzn czuwających na górze przy tamie. Heike wyprawił tam konnego posłańca z poleceniem, by spuszczano wodę, a potem przyjrzał się uważnie zawartości worka.
– Dużo tego nie zostało – powiedział. – Ale to są szczątki ludzkie, ponad wszelką wątpliwość. Znakomicie się spisaliście, wszyscy troje – pochwalił. – Vinga i ja natychmiast pojedziemy do proboszcza i w najbliższych dniach urządzimy pogrzeb. Myślę, że Marta ma jeszcze w parafii jakichś krewnych. Viljar, ty jak najprędzej pędź do domu, osusz się i przebierz! Per i Belinda także!
Nie mieli wiele czasu, by sobie podziękować za współpracę ani umówić na następne spotkanie. Mała Lovisa została przywieziona z Lipowej Alei i jeden z zagrodników odwiózł ją i Belindę do Elistrand. Po drodze chłop nie przestawał mówić a duchach i upiorach. Opowiadał tak makabryczne historie, że chyba tylko on sam mógł w nie wierzyć.
Dopiero późnym wieczorem Belinda mogła opatrzyć swoją skaleczoną nogę. Kiedy Herbert i jego mamusia zobaczyli, co się stało, nie było końca złośliwym insynuacjom. Belinda jednak zdążyła się już nauczyć, że kiedy wszelkiego rodzaju oskarżenia sypią jej się na głowę niczym grad, najlepiej jest myśleć o czym innym. W ostatnim czasie zrobiła się na prawdę odporna na ich gadanie, aż się sama sobie dziwiła. Nie wiedziała bowiem jeszcze, że wiara i zaufanie, jakie inni człowiekowi okazują, są najlepszym źródłem pewności siebie i wewnętrznej siły. Ani że najłatwiej cudza złość może nas zniszczyć, jeśli, jak Belinda, sami nie mamy poczucia własnej wartości i uważamy się za gorszych od innych. Skoro człowiek przez całe życie słyszy o sobie, że jest głupi i niezdarny, to taki i będzie. A kiedy potem przyjdzie ktoś i powie, że jest co najmniej tak samo mądry jak inni, to ów biedak będzie musiał stoczyć ciężką walkę z samym sobą, zanim odważy się uwierzyć w te piękne słowa. I jeśli walkę wygra, to jakby się obudził do nowego życia. Belinda właśnie walczyła.
Dopóki znajdowała się w Elistrand, była „głupią Belindą”, która nie miała żadnych praw i wciąż przepraszała, że żyje. W towarzystwie Ludzi Lodu czuła się wolna. Oni z szacunkiem słuchali tego, co mówi, a dla Belindy było to niczym ciepły wiosenny deszcz dla wysuszonej ziemi.
Zdawała sobie sprawę z tego, że pani Tilda i jej syn ją poniżają, ale nie miała dość siły, by im się przeciwstawić, stawała się jak dawniej w rodzinnym domu pokorna, zalękniona i nieszczęśliwa. I nic nie było w stanie tego zmienić. Jeszcze nie.
Pogrzeb Marty był bardzo uroczysty. W słoneczny jesienny dzień, pełen złotych barw, na cmentarzu w Grastensholm spotkała się niemal cała parafia. Kościół udekorowano sośniną i czerwonozłocistymi liśćmi. Pastor bardzo pięknie mówił o młodej kobiecie, która straciła życie w takich tragicznych okolicznościach. Potem wszyscy obecni zebrali się nad grobem wokół małej trumienki.
Viljar z Ludzi Lodu rozglądał się za Belindą, ale nigdzie jej nie było. Przyszedł natomiast Herbert Abrahamsen wraz z mamusią, oboje ubrani na czarno. Viljar przysunął się da nich i zapytał cicho:
– A gdzie jest Belinda?
Herbert spojrzał na niego wyniośle i oświadczył z godnością:
– Nie wydaje mi się, żeby Belinda miała tu coś do roboty!
W lodowatych oczach Viljara pokazały się skry.
– To Belinda odnalazła ziemskie szczątki Marty! Jeśli ktokolwiek powinien tu dzisiaj być, to przede wszystkim ona!
Pani Tilda spoglądała na niego chłodno.
– To nie wypada, żeby młoda dziewczyna okazywała szacunek kobiecie, która była ladacznicą.
– Ale państwo oboje okazujecie Marcie szacunek?
– Nic podobnego!
– Aha, więc przyszliście tu wyłącznie z ciekawości! – zawołał Viljar i odszedł, nie czekając na odpowiedź.
Uroczystość dobiegła końca. Potomkowie rodzeństwa Marty przyszli do Viljara podziękować za to, co on, Per i Belinda uczynili. Rodzina zawsze bardzo cierpiała z tego powodu, że Marta nie spoczęła w poświęconej ziemi. Viljar bąkał coś pod nosem zmieszany, uśmiechał się do nich, ale w głębi duszy wrzał z wściekłości na Ahrahamsenów. Biedna Belinda, jak musi jej być przykro! I to była jego wina, bo nie zatroszczył się na czas, żeby mogła przyjść.