Ale oczywiście tego nie zrobiła.
– Tak, tak było – śmiała się Signe. – Zazdrościłam ci, że to ty dostałaś to śliczne imię: Belinda, a ja takie pospolite: Signe. Nie mogłam tego wybaczyć rodzicom, wydawało mi się to niesprawiedliwe!
– Uważasz, że Belinda to piękne imię? – zapytała zdumiona. – Moim zdaniem tak mogłaby się nazywać krowa.
– Wcale nie! Okropnie mnie złości, że to nie ja dostałam to imię. Pasowałoby do mnie znakomicie, prawda?
– Owszem – odparła Belinda z wahaniem, bo dla niej zawsze Signe to była Signe, ona sama zaś była Belindą. Jakby przyszła z tym imieniem na świat, stanowiło dla niej coś w rodzaju części ciała.
Signe jednak szybko porzuciła ten temat.
– Herbert ma wielkie plany, mogę cię zapewnić! Wiesz, do dworu należy mnóstwo ziemi, a Christiania rozrasta się tak szybko i ludzie chcą sobie budować domy, więc Herbert pomyślał, że mógłby tu sprzedawać działki. Zrobi na tym ogromny majątek!
– Myślałam, że on już ma ogromny majątek.
– Owszem, ale Elistrand nie było tanie! Tylko że Herbert od razu dostrzegł, jakie ono daje możliwości, i dlatego kupił. Od początku wiedział, że podzieli ziemię na mniejsze części i sprzeda bogatym ludziom, którzy chcą mieszkać na wsi niedaleko miasta.
Belinda rozejrzała się wokół tym swoim dziecięcym, ufnym wzrokiem, ale naturalnie w ciemnościach nie widziała nic. Przyszła jej do głowy pewna myśl, a nawet więcej, ogarnął ją dziwny niepokój. Oglądała parafię Grastensholm w świetle dnia i doznała wtedy wzruszenia. Sprawił to niezwykły spokój tych okolic, piękne, łagodne linie krajobrazu i teraz poczuła w sercu nieoczekiwany smutek.
Poza granicami majątku Grastensholm budowano coraz więcej nowych siedzib, gęsta zabudowa pokrywała w ostatnich latach kolejne obszary parafii. Kiedy jechała do Signe, wszędzie mijała okazałe, dwupiętrowe domy, których widok sprawiał jej ból, choć nie umiałaby powiedzieć dlaczego. Signe mówiła o tych nowoczesnych budowlach z zachwytem i wtedy Belinda przytakiwała, bo Signe zawsze miała rację, ale w głębi duszy dręczyła ją rozterka.
– A co Ludzie Lodu mówią na te plany? – zapytała, kiedy przechodziły przez imponującą bramę dworu, który kilkaset lat temu Alexander Paladin podarował w prezencie ślubnym swojej córce Gabrielli.
– Ludzie Lodu? Chyba oszalałaś! Herbert ani słowem nie wspomniał im o swoich projektach. W przeciwnym razie na pewno by mu dworu nie sprzedali! Ale teraz Elistrand należy do niego i zrobi, co zechce.
Belinda z trudem poznawała swoją wspaniałą siostrę. Jakbym słyszała Herberta, przemknęło jej przez myśl.
W zadumie stanęła i patrzyła na wzniesienia, które właśnie minęły. Zorza już przygasła, niebo przybrało barwę popiołu, ale nic nie zakłócało wciąż jeszcze wyraźnej linii horyzontu.
Niektórzy ludzie już się tacy rodzą, że kiedy podnoszą kęs ciastka do ust, spada im on z widelczyka.
Belinda była jedną z nich.
Obcasy więzły jej pomiędzy kamieniami, kiedy szła ulicą, przytrzaskiwała sobie ręce w drzwiach, a witając się z ludźmi, poszturchiwała ich niezdarnie.
Tego rodzaju nieszczęścia są na ogół wynikiem braku pewności siebie. „Zaraz otworzę nie te drzwi, co trzeba”, myśli z lękiem nieśmiały człowiek i, oczywiście, wkracza do najbardziej prywatnego pomieszczenia w domu. Strach przed gafą staje się swego rodzaju sugestią, która po prostu musi się spełnić.
Tak było właśnie w przypadku Belindy.
Urodziła się jako drugie z kolei dziecko w nie kończącym się szeregu rodzeństwa, a wszystkie jej siostry i wszyscy bracia byli nad wyraz inteligentni i w ogóle udani. O Belindzie nie można powiedzieć po prostu, że jest głupia. Miała może trochę spowolnione reakcje, nie myślała tak szybko jak pozostali, i to wszystko. Naiwna, w najlepszym znaczeniu tego słowa, to najbardziej odpowiednie dla niej określenie.
Nie była też pięknością, ot, zwyczajna dziewczyna, ani ładna, ani brzydka, o szaroblond gęstych włosach i życzliwych ludziom oczach. Ale przyszła na świat w rodzinie mającej wiele wspaniałych dzieci i na ich tle wyróżniała się niekorzystnie.
Najlepsze co matka miała o Belindzie do powiedzenia, to słowa Biblii: „Błogosławieni ubodzy duchem, albowiem do nich należy królestwo niebieskie”. I rzeczywiście taka myśl przychodziła człowiekowi do głowy, kiedy się na nią patrzyło.
Ozdobę rodziny stanowiła natomiast Signe, co zresztą rodzice nieustannie Belindzie powtarzali: „Spójrz na Signe, jak ona sobie wspaniale z tym radzi! Chyba nie chcesz być gorsza od Signe?” Te słowa prześladowały ją od najwcześniejszego dzieciństwa. „Ach, czy to możliwe, że te dziewczyny są siostrami?”
W tej sytuacji nie należałoby się dziwić, gdyby Belinda nosiła w duszy nienawiść do siostry, ale to nie w jej stylu. Stawała się po prostu coraz mniejsza, jakby mniej widoczna, podczas gdy uwielbienie dla siostry wciąż rosło. Cokolwiek robiła Signe, robiła także Belinda. Miała takie same poglądy, takie same odczucia. Jeśli Signe kupowała sobie coś różowego, Belinda także chciała coś takiego mieć, choć akurat w różowym nie było jej do twarzy. Naśladowała nawet głos siostry, jej sposób wysławiania się. Bo skoro wszyscy lubią Signe taką, jaka jest, myślała sobie Belinda, to będą lubić także ją, naśladującą Signe.
Starała się więc, jak mogła, naśladować Signe we wszystkim, lecz udawało jej się zasłużyć co najwyżej na szyderczy śmiech. Także młodsze rodzeństwo pogłębiało jej brak pewności siebie, takie było zdolne i pomysłowe, wszyscy żartowali sobie z naiwnej Belindy, której można było wmówić najbardziej nieprawdopodobne rzeczy.
Jak grom z jasnego nieba spadła na rodzinę trudna do pojęcia tragedia: Signe umarła! Poród zaczął się przedwcześnie, wystąpiły komplikacje, których Signe nie przeżyła. Belindy wtedy z nią nie było, wróciła już do Christianii i teraz wciąż sobie wyrzucała, że zostawiła siostrę w tym najtrudniejszym okresie samą.
Dla Belindy była to nie tylko tragedia związana ze stratą ukochanej siostry tak bolesna, że płakała na każde wspomnienie, i nie tylko serdeczne współczucie dla małej sierotki. Na domiar wszystkiego rodzina dosłownie ogłosiła zmarłą Signe świętą, co odbywało się przeważnie kosztem Belindy, która teraz została najstarszą z rodzeństwa. „Ależ, Belindo, Signe nigdy by tak niestarannie nie nakryła do stołu!” „Och, kochana pani Svendsdatter, jakież to straszne! Teraz mamy do pomocy już tylko Belindę i chociaż ona się bardzo stara, to przecież nigdy nie będzie taka jak Signe!” „Tak, nieustannie powtarzam, że Signe była za dobra dla tego świata! Pan Bóg powołuje do siebie tylko najlepszych, chce ich mieć przy sobie! A ona już tu na ziemi była aniołem, nieprawdaż?” „Uff, nie, Belindo, żebyś ty się chociaż chwilę zastanowiła nad tym, co robisz! Twój mózg jest niczym sito, człowiek wkłada ci do głowy różne wiadomości, a one natychmiast wypadają z powrotem! Przecież monogram trzeba haftować z tej strony! Ach, jak ja tęsknię za Signe!”
Belinda kuliła się coraz bardziej i zamykała w sobie, a im mniej miała pewności siebie, tym bardziej była niezręczna. Tymczasem różnica wieku pomiędzy nią a młodszym rodzeństwem była znaczna, więc cała praca domowa spadała na jej barki. Tak było zresztą już od ślubu Signe, ale rodzice zdawali się o tym nie pamiętać, dopiero po śmierci starszej różnica między siostrami stawała się jaskrawo widoczna.
Bardzo często Belinda odczuwała pragnienie śmierci. Bo może wówczas i o niej rodzice pomyśleliby inaczej i może na tamtym świecie spotkałaby ukochaną Signe, za którą tęskniła tak rozpaczliwie, że serce o mało jej nie pękło?
Myślała też nieustannie o tym maleństwie, które pozbawione macierzyńskiej miłości mieszkało w Elistrand. Rodzice Belindy wielokrotnie prosili Herberta Abrahamsena, by pozwolił im zajmować się córeczką Signe, ale on odmawiał. Wszystko jest w porządku, tłumaczył, mała ma niańkę.