Belinda zobaczyła przez chwilkę własne odbicie w dużym lustrze i zadrżała. Czy pan Abrahamsen żartuje sobie z niej? Nigdy w życiu Signe nie chciałaby czegoś takiego! Belinda była przecież teraz podobna do… Uff, nie!
Wystarczyło jednak spojrzeć na Herberta, żeby się przekonać, że on wcale nie żartuje. Patrzył na nią maślanymi oczyma, z na wpół otwartymi ustami, i dyszał ciężko.
– Myślę, że powinnam zdjąć tę broszkę… – zaczęła Belinda drżącym głosem.
– Nie, nie! Niczego nie ruszaj! – zawołał Herbert coraz bardziej podniecony. – No, no chodź tutaj, Signe tego od ciebie oczekuje. Że usiądziesz tu przy mnie na łóżku…
Signe? Nie zazna spokoju? Niezadowolona z Belindy? Pokonując wewnętrzny opór, usiadła na łóżku.
Och, ale co on robi? Gładzi jej nogę, coraz wyżej i wyżej!
– Au, ja się tam przecież skaleczyłam – jęknęła.
– Tak, tak! I właśnie dlatego chciałem zobaczyć – odparł Herbert trzeźwo. – Oj, oj, jak to musi boleć tę słodką nóżkę! Ja troszkę podmucham, ochłodzę ranę…
Zaczął całować jej nogę. Belinda miała ochotę go kopnąć, z trudem się opanowała. Tak rozpaczliwie pragnęła wiedzieć, czego Signe od niej oczekuje. Bo Belinda zawsze wierzyła ludziom. Teraz też wierzyła Abrahamsenowi. Dla niej słowo „kłamstwo” było czymś całkowicie obcym i niepojętym.
– Mmm – mruczał Abrahamsen zachwycony. – Podrap swojego małego chłopczyka po głowie. Już tak dawno…
Belinda była kompletnie oszołomiona. Czyżby Signe naprawdę…?
Nie mogła się zmusić do żadnego ruchu. Siedziała sztywna z obrzydzenia.
Teraz Herbert całował jej kolana. Ona, odchylona w tył jak tylko mogła najbardziej, wyciągała w górę ręce, jakby chciała się unieść, i spoglądała ze wstrętem na błyszczące od oliwy, mocno już z tyłu przerzedzone włosy Abrahamsena, który sapał, ślinił się i parskał nad jej kolanami.
– Panie Abrahamsen, ja myślę…
– Signe chce – stękał. – Signe chce.
Ale kiedy jego ręce zaczęły się gorączkowo przesuwać wyżej i wyżej, do punktu, o którym Belinda nawet myśleć nie mogła, wrzasnęła ze strachu i obrzydzenia i próbowała się wyrwać. Abrahamsen jednak leżał na niej jak worek popiołu, nie zwracał już uwagi na nic, całkowicie opanowany żądzą. Całym ciężarem przygniatał ją do łóżka i starał się rozewrzeć jej kolana. Zupełnie nie miała pojęcia, kiedy zdążył zerwać z siebie ubranie.
Teraz już nie myślała o Signe, teraz za wszelką cenę chciała się uwolnić. Próbowała krzyczeć, ale on albo przyciskał jej usta ręką, albo wpijał w nie swoje oślinione wargi. Belindzie zbierało się na wymioty, dusiła się z braku powietrza, w końcu jednak i on musiał zacząć oddychać i jakoś udało się jej uwolnić usta. Przez sekundę mignął jej tłusty zadek Abrahamsena, teraz już całkiem goły. Herbert dusił ją i wciąż próbował wcisnąć kolana pomiędzy jej nogi. Zastygła na moment w najwyższej trwodze, a potem z całych sił ugryzła.
Natrafiła na ucho. Abrahamsen wydał z siebie okropny ryk i złapał się za bolące miejsce. To wystarczyło, żeby Belinda zdążyła się wyswobodzić. Wyślizgnęła się spod przygniatającego ją ciała i ze szlochem rzuciła się ku drzwiom, a Herbert nie mógł jej złapać, bo zaplątał się we własne kalesony. Belinda zatrzasnęła drzwi i zaparła je z zewnątrz krzesłem. Przez chwilę powinno trzymać. Pobiegła na oślep w dal po schodach, starając się podciągnąć majtki, które Abrahamsen ściągnął jej prawie do kolan. Wiązanie było w strzępach, ale jakoś je prowizorycznie umocowała. Przez cały czas pluła krwią, tą obrzydliwą krwią z ucha Abrahamsena. Na samo wspomnienie tego, co się stało, dostawała mdłości. Myślała jedynie o ucieczce, o tym, żeby znaleźć się jak najdalej stąd. Zerwała z siebie znienawidzoną broszkę i cisnęła ją na podłogę w hallu, po czym wybiegła na dwór, a drzwi zamknęły się za nią z łoskotem. Była wolna!
Powietrze! Świeże powietrze na twarzy! Żadne królewskie bogactwa nie mogły się teraz mierzyć z radością oddychania świeżym powietrzem. Belinda wciągała je łapczywie głębokimi haustami.
Biegła nieustannie. Jak najdalej od Elistrand, do Grastensholm. Powiedzieli przecież, że gdyby potrzebowała pomocy, może zwrócić się do nich. Tak mówili.
Pan Abrahamsen musi nie być całkiem przy zdrowych zmysłach, żeby się tak zachowywać! Bogu dzięki, że Signe nie żyje i nie musi być narażona na coś podobnego.
A może…?
Nagle o mało nie została stratowana przez galopującego konia. Jeździec powściągnął gwałtownie wierzchowca, chyba jeszcze bardziej przestraszony niż ona. Wściekły głos zaczął jej wymyślać, ale Belinda tego dnia nie była już w stanie znieść więcej. Upadła na ziemię w przydrożne zarośla i wybuchnęła rozpaczliwym szlochem, niezdolna już do spotkania z kimkolwiek.
Wszyscy są ciągle źli na głupią Belindę.
Viljar z Ludzi Lodu zeskoczył z konia i ukląkł przy niej.
– Co ci się stało, na miłość boską? – pytał drżącym głosem, przerażony, że tak mało brakowało, a byłby ją rozjechał. Był tym tak zdenerwowany, że zaczął do niej przemawiać łagodnie, niemal czule.
– Ja nie mogę… Nie mogę tam wrócić. Ale Lovisa… – szlochała Belinda.
Viljar ujął ją mocno za ramię.
– Powiedz nareszcie, co się stało? I dlaczego tak wyglądasz? – Było ciemno, ale gdy jej dotknął, stwierdził, że suknię ma podartą. – Belindo, odpowiadaj!
Ona jednak nie była w stanie o tym mówić. I wciąż ze zmęczenia nie mogła wydobyć głosu. Viljar zapalił zapałkę i w jej mdłym światełku zobaczył twarz dziewczyny. Pospiesznie przesunął płomyk w dół, żeby spojrzeć na całą postać.
– Mój Boże – szepnął. A potem ogarnięty wściekłością wrzasnął na cały głos: – Mój Boże!
Belinda ukryła twarz w dłoniach i szlochała:
– On był taki obrzydliwy! Ja za nic nie chciałam robić tych wstrętnych rzeczy!
– Masz krew na wargach. Co…?
– Och, tu nic. Ugryzłam go w ucho. Dzięki temu udało mi się uciec. On zachowywał się jak głupi!
– Belinda! Belinda! – Viljar potrząsał ją za ramię. – Czy on ci coś zrobił? Czy udało mu się?
– Zachowywał się jak wariat – szlochała. – A ja nic nie rozumiem, nic nie wiem o takich sprawach. Ale mu uciekłam.
Patrzył na nią z niedowierzaniem.
– Myślę, że chyba naprawdę nic ci nie zrobił, ale nie jest to jego zasługa. – Viljar wstał. – Ta przeklęta świnia! Czy on nie widzi różnicy między zwyczajnymi dziewczynami a… Panie Boże, Belindo! Mógłbym go udusić gołymi rękami, mógłbym…
Umilkł bezsilny.
– Co ja mam teraz zrobić? – załkała Belinda. – Odpowiadam przecież za małą Lovisę, ale jedyne, czego pragnę, to znaleźć się w Grastensholm. Przynajmniej dziś wieczorem. Za żadne skarby nie wrócę do domu, nie mogę!
– Wcale nie musisz tam wracać. Tylko że babci i dziadka nie ma dziś wieczorem, poszli na przyjęcie do asesarowej. Moi rodzice zresztą też, tak że i w Lipowej Alei nikogo nie ma. I to akurat dzisiaj! Co my zrobimy?
– Pani Tilda też poszła do asesorowej – łkała Belinda. – Dlatego to wszystko się stało, bo jej nie ma w domu. I on powiedział, że to Signe chce, żebym ja…
Viljar znowu zapłonął gniewem. Zdjął z siebie pelerynę i ukrył nią Belindę.
– Proszę! Otul się szczelnie i poczekaj tu na mnie.
– A jeśli on mnie znajdzie? – jęknęła żałośnie.
– Nie znajdzie, nie bój się! Już ja się o to zatroszczę. Ale schowaj się wśród drzew, to będziesz się czuła bezpieczniejsza. I uporządkuj ubranie najlepiej jak potrafisz, będziesz musiała jechać ze mną, nie ma innej rady. Zaraz do ciebie wrócę. I znajdę kogoś do opieki nad Lovisą.