Potem zawrócił konia i ruszył z kopyta. Ku Elistrand.
Belinda odeszła parę kroków od drogi, znalazła jakieś miejsce, gdzie mogła wygodnie usiąść, i otuliła się szczelnie ciepłą peleryną. Dla Viljara było to okrycie dość krótkie, Belindzie wystarczało w zupełności. Wtuliła nos w miękki kołnierz i zaciągnęła się przyjemnym męskim zapachem, w niczym nie przypominającym odoru Abrahamsena… Nie, o tamtym nie mogła nawet myśleć, zaraz robiło jej się mdło.
Miała jechać gdzieś z Viljarem. Co za niespodzianka! Ale dokąd? Dokąd on się wybiera tak późno? Miała nadzieję, że nie do asesorostwa. Tam przecież jest pani Tilda. A jej widoku Belinda by nie zniosła. Nie dzisiaj!
A co będzie później? Boże drogi, co się z nią stanie?
Próbując doprowadzić do porządku swoją poszarpaną sukienkę, zaczęła rozmyślać o tym, co zaszło. A im dłużej myślała, tym bardziej czuła się nieszczęśliwa i sponiewierana.
No! Teraz może się pokazać ludziom. Ułożyła fałdy sukni tak, żeby nie było widać rozdarcia. Musi przecież wyglądać ładnie, skoro ma iść razem z Viljarem z Ludzi Lodu, to oczywiste!
Czas płynął, ale Belinda miała się nad czym zastanawiać. Wstydziła się swojego zachowania, niekiedy uśmiechała się na myśl o własnej głupocie, ale przecież nikt jej nigdy niczego nie powiedział o takich rzeczach. „Głupia Belinda”, z nią nie warto rozmawiać o poważnych sprawach. Wyśmiewać się z niej, o, to tak! Opowiadać idiotyczne historie, o bocianie na przykład, albo mówić: „Wystrzegaj się, Belindo, zalotników, bo oni zostawiają znaki i mama o wszystkim się dowie!” Albo: „Gdzieś ty była, Belindo? Masz słomę we włosach! Chyba nie leżałaś z jakimś parobkiem w oborze?” A jak się wtedy wszyscy śmiali! Ile było chichotów za jej plecami!
Z żalu nad sobą rozpłakała się znowu. To wcale nie jest takie zabawne być pośmiewiskiem dla wszystkich. Żeby nie wiem ile sobie tłumaczyła, że ktoś przecież musi odgrywać w rodzinie taką rolę, i tak zawsze ją to bolało.
W Elistrand w małym pokoiku za kuchnią obudziła się kucharka, a zaraz potem dziewczyna kuchenna. Usiadły obie na łóżkach, dziewczyna ściągnęła czepek z głowy i zapaliła świeczkę. Spoglądały na siebie przestraszone.
– Boże, zmiłuj się! – szepnęła kucharka. – Czy oni świnie szlachtują po nocy?
– To pan Abrahamsen tak wrzeszczy! – jęknęła jej pomocnica.
– Zatwardzenia dostał czy co?
– Nie, posłuchaj…! Ktoś go bije. Słyszysz, jaki jest przerażony?
– O Jezu! – jęknęła kucharka i wysunęła spod pierzyny swoje pokryte żylakami nogi. – Co się tam, na miłość boską, dzieje?
Pospiesznie włożyły ubrania, potem pobiegły do kuchni.
Teraz w domu Panowała cisza. Przez chwilę obie stały w milczeniu, wyciągając przed siebie świecę, jakby mogła je ochronić przed niespodziewanym ciosem, niepewne, w którą stronę pójść.
– Gdzie jest pokojówka? – spytała kucharka szeptem.
– Kari? Myślę, że poszła gdzieś ze swoim narzeczonym, tym od zagrodnika. Widziałam, jak się wymykała z domu zaraz po kolacji. Ani chybi do niego szła.
Skuliły się obie pod ścianą, bo na korytarzu rozległy się ciężkie kroki. Ktoś otworzył drzwi do kuchni.
– Jest tu kto? – zapytał obcy władczy głos, który w dalszym ciągu wibrował z wściekłości. – Ach, wy jesteście! Bardzo dobrze! Będziecie musiały dopilnować w nocy dziecka. Panienka Belinda nie wróci do domu, a pan Abrahamsen jest… niedysponowany.
Po czym wyszedł trzaskając drzwiami.
Obie kucharki patrzyły na siebie długo.
– Wariat z Grastensholm – szepnęła młodsza, wytrzeszczając oczy. – Jak to on się nazywa?
– Viljar z Ludzi Lodu. No tak, teraz to się chyba naprawdę zanosi na awanturę!
Słysząc stukot końskich kopyt, Belinda wstała i wyszła na drogę. Starała się usunąć z twarzy ślady łez. Uporządkowała jak mogła włosy, przeczesując je palcami. Idiotyczny kok, który jej Herbert związał na karku, rozpuściła jeszcze na schodach w Elistrand. Viljar zatrzymał się przed nią.
– No, i jak się czujesz?
– Lepiej – odparła zapłakana. – Już się trochę uspokoiłam.
– W porządku. Zadbam, żeby cię już więcej nikt nie zaczepiał. Chodź, wskakuj na konia tu przede mną. Musimy pędzić, już i tak jestem spóźniony.
Wdrapała się na siodło i usiadła, trzymając się kurczowo, żeby nie spaść. Kiedy Viljar objął ją w pasie, zadrżała, ale czuła się zupełnie inaczej niż wtedy, kiedy Abrahamsen próbował ją obejmować. Bliskość Viljara sprawiała jej przyjemność.
Przez chwilę jechali w milczeniu. Minęli kościół i wkrótce znaleźli się poza granicami Grastensholm. Belinda nie znała na tyle okolicy, by zorientować się, dokąd jadą.
Widziała, że Viljar jest bardzo wzburzony i że nie może się uspokoić.
– Ty jesteś moim przyjacielem, prawda? – zapytała nieśmiało.
– Tak, oczywiście.
– Mogę rozmawiać z tobą szczerze?
– Chyba na tym właśnie polega przyjaźń?
– Tak.
Znowu zamilkła na jakiś czas. Precyzyjne formułowanie myśli nigdy nie było najmocniejszą stroną Belindy.
– Byłam bardzo głupia – zaczęła.
– W jakim sensie?
– Och, trudno mi to wytłumaczyć. Wiesz, ja po prostu nic nie wiedziałam.
– O czym?
– Chodzi o to, że nikt mi nie wytłumaczył. Zawsze mówili, że jestem za głupia, żeby zrozumieć. I mama była taka zagniewana, kiedy zapytałam, skąd się wzięło dziecko Signe. Naprawdę byłam strasznie głupia.
– A teraz już wiesz?
– Nie. Nie wiem, ale się chyba domyślam. To ma coś wspólnego z pożądaniem, prawda?
Było to dość dziwne wyrażenie jak na nią. Viljar poczuł głębokie współczucie dla tej nieszczęsnej dziewczyny, dla której nikt nigdy nie miał czasu, z którą nikt się nie liczył.
– Ja bym raczej powiedział, że to powinno mieć związek z miłością – zaczął ostrożnie. – Pożądanie może odczuwać każdy, a jeśli się go nadużywa, wtedy człowiek staje się dla tej drugiej osoby wstrętny. Tak jak Abrahamsen. On się wobec ciebie zachował obrzydliwie. Niewybaczalnie!
Belinda zastanawiała się.
– To bardzo ładne, co powiedziałeś o miłości. Ja też myślę, że tak to jest.
Niełatwo było nadążać za jej rozbieganymi myślami, lecz Viljar miał wrażenie, że ją rozumie. I że ona także pojmuje, co starał się jej powiedzieć.
– Dokąd my jedziemy? – zapytała, zmieniając temat.
– Belinda, zabrałem cię ze sobą, bo mam do ciebie zaufanie. Dziś wieczorem weźmiesz udział w naszym tajemnym spotkaniu.
– Z „tamtymi”?
Uśmiechnął się.
– Tak. Właśnie z tamtymi.
Belinda westchnęła, głęboko przejęta.
– Nie będziesz musiał żałować, że mi zaufałeś. Naprawdę, Viljarze – oświadczyła z dziecinną szczerością. Potem chwyciła się siodła i próbowała usiąść wygodniej, bo naprawdę ta wszystko ją okropnie uwierało.
ROZDZIAŁ VII
Jechali długo i Belinda nie miała najmniejszego pojęcia dokąd.
Nagle jednak znaleźli się wśród dość gęstej zabudowy, wydawało jej się, że ta jakieś miasta.
– Ale to nie jest Christiania! – zawołała zdumiona.
– Nie. To jest Drammen. A ściślej biorąc Stromso.
– Aha – powiedziała Belinda, choć nie rozumiała z tego nic.
Viljar zatrzymał konia koło jakiegoś domu i pomógł jej zsiąść. Była tak obolała, że aż się zatoczyła. Czuła też, że twarz ma zsiniałą z zimna, a akurat teraz pragnęła wyglądać możliwie jak najładniej.
– Zaraz wejdziemy do środka – powiedział Viljar cicho. – Spotkasz tam kilkoro moich przyjaciół. Ale byłoby najlepiej, gdybyś się nie odzywała.