Belindę dręczyło jeszcze jedno, a mianowicie owa zjawa, którą dziewczęta widziały tamtego wieczora na wzgórzach. To ta zjawa stała się przyczyną śmierci Signe, co do tego Belinda nie miała wątpliwości. I wina była po jej stronie, oczywiście. Powinna była się przeżegnać i pomodlić na widok rycerza wyłaniającego się z mroku. Wtedy Signe byłaby uratowana.
Wkrótce nadeszły wydarzenia, które jeszcze bardziej pogłębiły tragedię, choć na razie nikt tak tego nie traktował. Otóż pewnego dnia do domu rodziców Belindy wkroczył Herbert Abrahamsen. W żałobie, z włosami jakby cokolwiek bardziej przerzedzonymi nad czołem niż dawniej, choć zręcznie to ukrywał, cokolwiek okrąglejszy i chyba cokolwiek bardziej błyszczący na twarzy.
Zasiadł w najlepszym salonie i bez zbędnych wstępów poprosił o rękę Belindy!
Rodzice w milczeniu spoglądali po sobie. Belinda?
Powoli te zaskakujące oświadczyny docierały do ich świadomości. Siedzi oto przed nimi niepospolicie bogaty człowiek, który tak bardzo ich uszczęśliwił, kiedy po raz pierwszy został ich zięciem, i chce się żenić z ich córką, której w ogóle nigdy nie mieli nadziei wydać za mąż! A przy tym jest teraz jeszcze bogatszy niż poprzednio!
Pospiesznie sprowadzono Belindę. Weszła w kuchennym fartuchu i tak niezdarnie starała się go rozwiązać, że Herbert Abrahamsen z niezadowoleniem ściągnął swoje blisko osadzone brwi.
Drżącym ze wzruszenia głosem matka przekazała nowinę.
Reakcja Belindy była spontaniczna i, jak zwykle, nierozważna:
– Nie, dziękuję. Ja nie chcę.
Rozległ się syk oburzenia:
– Ależ, Belindo!
I naraz wszyscy zaczęli krzyczeć. Rodzice wymyślali Belindzie i wprost nie wiedzieli co zrobić, by jakoś ułagodzić obrażonego konkurenta.
Dziewczyna zasłoniła twarz rękami.
– Ale ja nie mogę – wyjąkała w końcu nieszczęśliwa. – On przecież należy do Signe!
Patrzyli na nią, próbując zrozumieć jej tok myślenia, który na ogół nie liczył się z ogólnie przyjętymi zasadami.
– A więc chodzi o uczucie dla zmarłej – zaczęła matka ostrożnie. – Ona nie czuje się godna zająć miejsca kochanej siostry…
Herbert otworzył swoje obwisłe usta, które wiele kobiet uważało za zmysłowe.
– Wcale też nie jest w stanie zająć miejsca Signe – oświadczył. – Ale ja potrzebuję syna, jak najprędzej. Potrzebuję dziedzica, który kiedyś przejmie po mnie majątek. A nie jest tego mało. To bardzo niedobrze, że moja pierwsza żona umarła, ale sądzę, że druga z państwa córek jest lepiej zbudowana i że nadaje się do rodzenia dzieci.
Znowu jego taksujące spojrzenie przesunęło się po ciele Belindy. Dziewczyna mimo woli zadrżała.
Czyż naprawdę nikt nie rozumie? Och, że też tak trudno im wytłumaczyć istotę sprawy! Czyż nikt nie rozumie, że ona niczego nie może odebrać Signe? Niczego, a już tym bardziej męża, z którego siostra była taka dumna! Sumienie Belindy nie zaznałoby ani przez chwilę spokoju, gdyby zabrała Signe męża. Cóż za niedorzeczny pomysł! Tak myślała, ale powiedzieć tego nie była w stanie.
Herbert Abrahamsen ciągnął swoje:
– Rzecz jasna trzeba będzie zaczekać, aż minie żałoba. Ale ja mam przecież w domu maleńkie dziecko, które potrzebuje czułej macierzyńskiej ręki. Gdyby więc córka państwa mogła już teraz…
– Naturalnie, jeszcze by tego brakowało, żeby nie chciała – zapewniła pospiesznie matka.
– Czy mała nie mogłaby tymczasem zamieszkać tutaj? – próbowała Belinda.
Teraz Herbert Abrahamsen spojrzał jej po raz pierwszy w oczy. On sam miał oczy piwne i był w nich jakiś taki wyraz, trochę rozmarzony, ale bardziej chyba obleśny, który dziewczyny kuchenne w Elistrand przyprawiał o dreszcze. Belinda jednak potrząsnęła głową zakłopotana, bo ten wzrok Herberta przywodził jej na myśl zadumaną krowę.
Abrahamsen powiedział ostro i stanowczo:
– Tę kwestię już rozstrzygnęliśmy. Dziecko jest moje i pozostanie w moim domu. Życzę sobie widzieć, jak się rozwija, i chcę dbać, żeby było wychowywane zgodnie z moimi zasadami. Wynająłem dla małej niańkę i mamkę, ale teraz obie skończyły pracę, prawie jednocześnie. Mamka nie jest już potrzebna, a niańka… – Otrząsnął się z irytujących wspomnień. – Rzecz polega na tym, że dziecko musi mieć matkę! A nie mogę sobie wyobrazić, że ktoś nadawałby się do tego lepiej niż rodzona siostra Signe.
Rodzice dyskutowali z Herbenem, jak najlepiej ułożyć wszystkie sprawy, a tymczasem myśli Belindy błądziły własnymi torami. Wszystko, dosłownie wszystko się w niej burzyło na myśl o tym, że miałaby zająć miejsce ubóstwianej Signe. Po prostu nie mogła tego zrobić i już! Ludzie kochani, przecież nawet Herben Abrahamsen musi wiedzieć, jaka Belinda jest gapowata i niezdarna. Nie można powierzać małego, delikatnego dziecka komuś, kto się tak zamyśla, że filiżanka wypada mu z rąk.
Najbardziej jednak dręczyło ją coś innego. Chociaż Belinda nie przywykła do adoracji ze strony mężczyzn, to ogarniał ją głęboki niepokój, gdy Abrahamsen wbijał w nią oczy. Nie byłaby zresztą w stanie tego niepokoju określić, ale sprawiał, że nie mogła zebrać myśli. Nie pojmowała, skąd przyszło jej do głowy, że ten człowiek ma w stosunku do niej nie całkiem czyste zamiary. Wszyscy mówili, że jest wspaniałym mężczyzną i wyjątkowo dobrą partią, Signe też tak mówiła, więc pewnie taki był. Ale Signe kiedyś mimochodem wspomniała coś o „uniesieniu do granicy bólu”. Osiemnastoletnia Belinda nie rozumiała tych słów, ale to właśnie ich bała się teraz najbardziej. Wyczuwała bowiem, że mają jakiś związek z jej największą tajemnicą. Z tymi dziwnymi falami gorąca zalewającymi jej ciało, jakby krew się burzyła, i z tą jakąś niepojętą tęsknotą, która ogarniała ją często i stawała się coraz bardziej dręcząca. Nikt nie znał jej snów na jawie, nawiedzających ją w bezsenne noce, ani jej prób uciszenia dojmującej potrzeby ciała, a także przerażenia i wstydu z powodu tego, co robiła.
W rzeczywistości bowiem Belinda była młodą kobietą obdarzoną bardzo gorącą krwią. To, czego nie dostawało jej umysłowi, zostało z nawiązką zrekompensowane przez wrażliwą uczuciowość. Niekiedy wydawało jej się, że ogarnia ją pożar, którego nikt, a już w każdym razie ona sama nie jest w stanie ugasić. To w takich chwilach pojawiały się nieśmiałe, jakby niedozwolone myśli o mężczyznach. Nikt nigdy nie rozmawiał z Belindą o misteriach miłości, co najwyżej padały jakieś pokrywane chichotem aluzje, z których nie rozumiała nic. Pewnego razu zapytała matkę, skąd się wzięło dziecko Signe i jak się dostało tam, gdzie jest. W odpowiedzi matka wymierzyła jej policzek i boleśnie szarpnęła za ucho.
W kilka dni później wydarzyło się jednak coś, co ją zastanowiło. Usłyszała, jak kucharka mówi do pokojówki: „Jezu, widziałaś, jakich kształtów nabrała Belinda? Temu, co wczoraj przychodził tu z butami, mało oczy z orbit nie wyszły na jej widok!”
Pokojówka na to westchnęła i powiedziała, że to żaden chłop nie będzie musiał toczyć długich bojów.
Belinda nie pojmowała sensu tej rozmowy, całkiem po prostu nie rozumiała, o czym mówią. Ale słowa o kształtach zastanowiły ją do tego stopnia, że poszła do swojego pokoju i próbowała dokładnie się obejrzeć w lusterku nad toaletką. Nie była to najłatwiejsza rzecz na świecie, ale kiedy stanęła na krześle, mogła zobaczyć za jednym razem sporą część swojej figury. A wtedy nawet ona musiała przyznać, że dziewczyny w kuchni miały rację. Talię miała bardzo szczupłą, ale i ponad talią, i poniżej była naprawdę ładnie zaokrąglona. I… Wstyd i zgroza, ale gdy tylko zobaczyła własną twarz, ujrzała w niej także ową trawiącą ją od wnętrza tęsknotę. Poznawała to po obrzmiałości czerwonych warg, po spojrzeniu spod spuszczonych powiek, a także po gestach niespokojnych, jakby czegoś szukających rąk i po niecierpliwości każdego ruchu ciała.