– Co wy tu, na miłość boską, robicie? – zapytał Heike zirytowany.
Głos Viljara brzmiał stanowczo i zdecydowanie:
– Oboje wracacie z nami do domu.
– Nonsens! Nie możesz nam przeszkodzić w dalszej podróży.
– Otóż mogę. Czy dziadek nie zauważył, że konie były dzisiaj bardzo niespokojne?
– Tak. Zauważyłem. Czy ty im coś…
– Będzie coraz gorzej, więc lepiej posłuchajcie i wszyscy razem wracajmy do domu.
– Podjąłem decyzję i jej nie zmienię. Tula także.
– Tak jest – potwierdziła. – Tracisz tylko czas, Viljarze. I nie powinieneś był brać ze sobą tego dziecka.
– Zobowiązałem się nią opiekować i traktuję to poważnie. Zresztą ona sama chciała jechać.
– W to akurat wierzę – powiedziała Tula z przekąsem.
– Viljarze, ty tracisz przede wszystkim nasz cenny czas – niecierpliwił się Heike. – Musimy jechać jak najszybciej, żeby zdążyć przed zimą.
– Ale my nie ustąpimy, dopóki nie zdecydujecie się wracać do domu.
Belinda siedziała jak na rozżarzonych węglach. Czuła się skrępowana, że musi słuchać kłótni dwóch ludzi tak sobie nawzajem bliskich jak ci dwaj. I żaden nie chciał dać za wygraną.
I wtedy Tula zaczęła śpiewać. Nuciła cicho jakąś osobliwą pieśń tak przejmującą, że Belindzie zaczęło się kręcić w głowie. Tula spoglądała to na nią, to na Viljara, a jej głos poruszał w nich obojgu jakieś głęboko w duszy ukryte struny, nieznane i budzące lęk. Belinda spoglądała spłoszona w zielonkawe oczy śpiewającej i czuła, jakby ją ktoś przenosił w inne miejsce. Jakieś pierwotne, pogańskie, trudne do opowiedzenia uczucie. W głowie kręciło jej się coraz bardziej.
Nagle mistyczna pieśń umilkła.
Viljar odetchnął głęboko i rozejrzał się wokół siebie.
– Dlaczego tu stoimy? Czy nie powinniśmy ruszać dalej? Nie możemy tracić czasu, jeśli mamy zdążyć przed zimą.
– Nasze konie – przypomniała Tula.
– Ach, słusznie!
Viljar zeskoczył na ziemię i podszedł do konia Tuli. Spod siodła wydostał nieduży gwóźdź czy może raczej zatyczkę. To samo powtórzył przy siodle Heikego.
Belinda zastanawiała się, czy wzięli dość ciepłych ubrań. I czy wystarczy jedzenia. Ona sama była bez grosza.
Kiedy już ruszyli w drogę, Heike podjechał do Tuli i zapytał półgłosem:
– Musiałaś ich zabierać? Nie byłoby lepiej skłonić ich do powrotu?
– Tak jest lepiej, wierz mi – odparła zadowolona. – Viljar ma młodzieńczą siłę i wytrzymałość. I jak to będzie praktycznie po gospodach! Ty będziesz mieszkał z Viljarem, a ja z Belindą.
– Owszem, dzisiejszej nocy wypadło naprawdę drogo. Chyba nie musiałaś brać dla siebie samej najlepszego pokoju w zajeździe? Ale wracając do nich, to ja im nie pozwolę jechać do samej doliny.
Tula nie odpowiedziała, ale jej uśmiech nie wróżył nic dobrego.
Przyjemnie było na nią popatrzeć. Gdy tak siedziała na koniu, szczupła, prosta, nikt by nie powiedział, że ma więcej niż trzydzieści lat. Młodzieńcza, ale dojrzała i strasznie niebezpieczna dla mężczyzn, których poprzedniego wieczora spotkali w gospodzie. Nie należała do najpiękniejszych córek Ludzi Lodu, ale obdarzona była niemal magnetycznym wdziękiem, takim osobistym czarem, że ludziom po prostu zapierało dech. Belinda patrzyła na nią z uwielbieniem, nigdy przedtem nie spotkała nikogo o tak silnym charakterze.
Ale tego dziwnego błysku w oczach Tuli nie lubiła.
Dopiero po wielu godzinach Viljara opuścił paraliż woli. Wtedy stwierdził, że i on, i Belinda jadą na północ, ale uświadomił sobie też, że od początku tak naprawdę tego właśnie chciał.
Nigdy jednak nie zdołał wyjaśnić, jak to się stało, że ustąpił dziadkowi, jakby miał lukę w pamięci.
Dzień za dniem mijał, a oni wciąż jechali na północ.
Belinda dostała małą poduszeczkę, którą miała układać w siodle, zanim najgorsze rany się nie zabliźnią, a ona nie opanuje sztuki konnej jazdy. Już na pierwszym noclegu przekonała się, że dzieli pokój z czarownicą. Tula kładła się ostatnia i zapomniała zgasić świecę umieszczoną przy drzwiach. Wystarczyło, że strzeliła palcami i sprawa została załatwiona.
Z początku Belinda była tak wstrząśnięta, że nie miała odwagi wychylić nosa spod kołdry. Tula jednak odnosiła się do niej bardzo życzliwie, tylko czasami okazywała zniecierpliwienie, wkrótce więc zostały przyjaciółkami. To znaczy jedna była bardzo opiekuńcza, druga natomiast pełna podziwu i szacunku, lecz także śmiertelnego niekiedy przerażenia.
Ale oczywiście dobrze było mieć Tulę przy sobie. Heike wprawdzie wpadał w złość, kiedy niepotrzebnie posługiwała się swoimi magicznymi zdolnościami, ale Tula się tym nie przejmowała. „Czyniłam tak zawsze przez trzydzieści lat. Zresztą i tak niedługo przestanę!” – odpowiadała i dalej robiła swoje.
Tak jak na przykład wtedy, gdy jakiś pijany mężczyzna wszedł do ich pokoju i zaczął się narzucać Belindzie. Oczy Tuli rozbłysły złowieszczo, wymamrotała jakąś formułkę pod nosem, po czym nieszczęsny uwodziciel wyleciał jak szalony na dziedziniec i z wrzaskiem pomknął do wygódki. Wszyscy jednak widzieli, że nie zdążył…
Albo wtedy, kiedy jakaś kobieta próbowała ukraść portfel Viljara. Tula obserwowała ją ukradkiem i nagle złodziejka krzyknęło dziko, cofając gwałtownie rękę. Daremnie rozglądała się wokół w poszukiwaniu bicza, który ją tak boleśnie smagnął po palcach. Posterunkowy, który przypadkiem zjawił się w gospodzie, zabrał złodziejkę, nie zwracając uwagi na jej gadanie o czarach i diabelskich pomiotach.
Mężczyźni próbujący uwodzić Tulę, także gorzko tego potem żałowali. Ona sama po prostu odchodziła, mamrocząc pod nosem czarodziejskie formułki. Rezultaty bywały różne, bo Tulę bawiło zajmowanie się czarami. Zdarzało się, że taki zalotnik zaczynał się zachowywać jak szaleniec a trzeba go było wyprowadzić. Jeden na przykład zaczął się czochrać, jakby go oblazły jadowite mrówki, inny znowu próbował rozebrać się do naga pośrodku szynkowej izby, wywołując skandal.
Nic dziwnego, że Heike się wściekał!
Belinda mimo wszystko najwięcej rozmawiała z Viljarem. Czy jemu pochlebiało to wyróżnienie z jej strony, nie umiałaby powiedzieć.
Wszyscy czworo bardzo się do siebie zbliżyli, bo tyle mieli ciągle wspólnych przeżyć. Razem cieszyli się wspaniałymi widokami wysoko w górach, opowiadali sobie zabawne historie, mogli sobie nawzajem okazywać zmęczenie lub irytację. Mieli wiele miłych i równie dużo nieprzyjemnych doświadczeń, spotykali po drodze rozmaitych ludzi: sympatycznych, skłonnych do pomocy, tragicznych lub śmiesznych. Ich przyjmowano z niepewnością, czasami z podejrzliwością, zawsze jednak z respektem. Pominąwszy oczywiście ograniczonych głupców lub zarozumialców, którzy nie umieli ich ocenić.
Belinda bardzo szybko osiągnęła stan, w którym nie mogła już ukryć, że jest zakochana w Viljarze. Widząc go stawała się niczym perliste, roziskrzone w słońcu źródełko. Rozjaśniała się na każdy jego uśmiech, nawet wcale nie do niej skierowany, promieniała widząc go, jak rozmawia z Heikem, choć w tym czasie wcale o niej nie myślał. Wystarczyło drgnienie jego warg, zapowiadające uśmiech, a już ogarniało ją rozkoszne uczucie szczęścia. Viljar miał na brodzie maleńką bliznę, dla Belindy nie było piękniejszej rzeczy na świecie niż ta blizna. Włosy skręcające się przy wilgotnej pogodzie, ręka poklepująca koński kark, wszystko wprawiało ją w zachwyt, musiała pochylać głowę, by ukryć uczucie, które w niej buzowało i wywoływało rumieńce na policzki.
Rzecz jasna niczego ukryć się nie dało. Wszyscy już teraz wiedzieli, jak się rzeczy mają. Nikt jednak nie wspominał o tym ani słowem, nikt nie pozwolił sobie na żadną aluzję czy żart. Wszyscy podziwiali zresztą Belindę za jej powściągliwość i dyskrecję, jakby uważała, że absolutnie nie jest godna takiego rycerza jak Viljar. I tylko Tula słyszała niekiedy wieczorami stłumiony szloch z sąsiedniego łóżka.