Chociaż nie miała co do tego pewności. Z rozpaczą zastanawiała się nad tym, czy właśnie odtrącając Herberta i jego czułość nie sprawia przykrości Signe, patrzącej na nią z nieba.
Upadła na kolana przy łóżku i żarliwie prosiła świętego Jerzego, żeby ją natchnął, jak powinna postępować. Bo wszystkie myśli Belindy przenikała troska o Signe i jej dobro.
W ciągu następnych dni Belinda pracowała jak mrówka, by zadowolić wymagającą panią Tildę, by unikać spotkania z Herbertem, a przede wszystkim zapewnić małej Lovisie jak najlepszą opiekę.
Belinda była zręczna w pracy, ktoś stojący z koku z łatwością by to zauważył. Służba dworska z podziwem patrzyła, z jakim samozaparciem ta dziewczyna podejmuje się coraz nowych obowiązków. Ale pani Tildzie trudno było zaimponować. Miała zwyczaj zaczajać się za drzwiami albo za szafą i stamtąd obserwowała Belindę. Biada, jeśli zobaczyła coś nie po swojej myśli, rzucała się natychmiast na nieszczęsną dziewczynę niczym sęp. Belinda strasznie się bała jej okropnego głosu, cała wyniosła sylwetka tamtej, jej czarne ubranie, blada cera i połyskliwe czarne włosy wprawiały ją w przerażenie.
Pani Tilda miała takie same zrośnięte brwi jak jej syn, ten sam profil z garbatym nosem i wysuniętą do przodu brodą, ale oczy mieli różne. W oczach Herberta było coś pieszczotliwego, często lubieżnego, oczy matki natomiast pozostawały bez wyrazu. Swoje chude dłonie składała na brzuchu i siedziała dosłownie godzinami wyprostowana jak struna. Tylko kiedy jej wzrok padł na syna, stawał się ciepły, niemal czuły.
Belinda usłyszała kiedyś przypadkiem słowa matki skierowane do syna. Szczere słowa, pełne podejrzeń: „Zdaje mi się, że zbyt wiele czasu spędzasz w dziecinnym pokoju, Herbercie. Chyba jej nie uwodzisz?” „Kogo? Lovisy?” „Nie udawaj głupiego! Ta gęś Belinda może sobie wyobrazić, że się nią interesujesz.” „Ale ja się nią naprawdę nie interesuję, droga mamo, jak możesz coś takiego myśleć?”
Nie miała zamiaru podsłuchiwać, ale w pewnym sensie była z tego zadowolona. Słowa Herberta uspokoiły ją.
Mimo wszystko jednak on bywał bardzo kłopotliwy. Przychodził często, kiedy zajmowała się dzieckiem, pochylał się nad łóżeczkiem małej, a jego ręce tymczasem błądziły po plecach Belindy, zsuwały się w dół do bioder i musiała udawać, że potrzebuje czegoś z kuchni, żeby się od niego uwolnić.
Męczyło ją też, że wciąż szuka jakiegoś pretekstu, żeby przyjść do jej pokoju, kiedy dziecko już śpi, porozmawiać o Lovisie albo o Signe. Starała się więc jak najmniej bywać sama, by uniknąć tych wizyt. Chodziła zwykle na spacery, do kościoła i z powrotem, wracała dopiero, kiedy była pewna, że dał za wygraną.
Kiedyś zobaczyła jeźdźca, który jak cień przemknął koło niej w mroku, i przyszło jej do głowy dziwne skojarzenie ze świętym Jerzym. Przypomniała sobie też tamten wieczór, kiedy obie z Signe widziały na wzgórzu zjawę.
Tę zjawę, która stała się przyczyną śmierci Signe…
Och, jakie to tragiczne! Nie, nie wolno jej tak myśleć!
Pewnego dnia Belinda sprzątała w pokoju, który kiedyś należał do Signe. Stanęła i podziwiała piękne, stare łoże wbudowane w ścianę. Na wysokim oparciu znajdował się jakiś napis, wyryty wśród rzeźbionych ozdób.
Belinda zaczęła wodzić palcem po literach. „Miłość ponad wszystko”, sylabizowała powoli.
– Och, jakie to piękne! – szepnęła sama do siebie. – Jakie piękne. Ciekawe, kto tu kiedyś mieszkał. Meble wyglądają na bardzo stare.
Odnalazła też nazwisko wyryte poniżej sentencji.
– Kto to jest? – spytała szeptem. – „Villemo Kalebsdatter Elistrand”? Kto to mógł być? – Po czym dodała równie cicho: – Kimkolwiek byłaś, Villemo Kalebsdatter, popatrz na mnie życzliwie. Taka jestem zagubiona w tym twoim pięknym domu!
Nagle ogarnął ją lęk. Skuliła się i rozejrzała pospiesznie, ale w pokoju nie było nikogo. Mimo to nie mogła się pozbyć uczucia, że ktoś na nią patrzy, i zdawało jej się, że policzek jej musnął czyjś ciepły, przyjazny oddech. Stała przez krótką chwilę bez ruchu, jakby nie mogła czegoś pojąć, ale rzecz jasna w pokoju nic się nie działo.
Wciąż jakby nieświadomie przesuwała palcami po rzeźbionej powierzchni, znalazła szufladę, której wśród tylu ozdób prawie nie było widać, usiadła na łóżku i zanim zdała sobie sprawę z tego, co robi, wysunęła szufladę.
Leżała w niej książka oprawiona w czerwoną skórę. Wyglądała na nową. Belinda otworzyła niepewnie. Dziennik?
O, to przecież dziennik Signe! pomyślała zdumiona.
Niewiele kartek zostało zapisanych. Najwyraźniej Signe prowadziła notatki od dnia swojego ślubu. Tak, Belinda przypomniała sobie teraz, jedna z ciotek dała pannie młodej w prezencie piękny pamiętnik.
Natychmiast zapomniała o bożym świecie i zaczęła czytać. Nie dlatego, że miała zwyczaj grzebać w cudzych tajemnicach, nawet zresztą nie pomyślała o tym, co robi, tak ją pochłonęła lektura.
Początkowe notatki tchnęły szczęściem i entuzjazmem. Herbert jest przystojny i wspaniały, donosiła młoda małżonka, po czym następował szereg wykrzykników. Teraz należę do niego – czytała Belinda. – O, cóż za szczęście, że istnieje na ziemi coś tak cudownego! Oszałamiająca myśl – zostać wybraną przez Herberta!
Po prostu małżeńskie szczęście. A potem domowe zajęcia, wszystko radosne, wszystko. Bez wyjątku.
Nieco później pojawiły się pierwsze zgrzyty.
Belinda pojmowała, że chodzi o Tildę, że to ona kryje się za tymi wszystkimi napomknięciami Signe. O smoku w domu, o zazdrości i złośliwościach wobec Signe. To znaczy z początku Belinda nie bardzo zrozumiała, o co to chodzi, myślała nawet, że rzeczywiście był jakiś smok w domu, i zaraz pomyślała o swoim świętym Jerzym, pogromcy smoka, i tak strasznie jej się wszystko pomieszało, że wpatrywała się w dziennik zrozpaczona, aż w końcu przeczytała czarno na białym: Ten stary potwór, ten czarny smok, pani T. A. Wtedy nawet Belinda zrozumiała, kto jest smokiem i potworem.
Dalej znalazła również inne notatki. Informacje, które trudno było czytać komuś, kto kochał Signe. Było mianowicie jasne, że entuzjazm siostry dla wspaniałego męża opadał. Jakaś dziewczyna ze wsi przyszła z insynuacjami. Nastąpiło to wkrótce po tym, pak Signe w uniesieniu poinformowała swój dziennik, że spodziewa się dziecka. Ale po spotkaniu z tamtą kobietą radość zgasła. Żadnych imion Signe nie wymieniała, pisała natomiast o pogardliwych spojrzeniach, o przykrych, obraźliwych słowach. Początkowo Belinda nie rozumiała, co to tak do końca znaczy, aż natrafiła na zniszczoną, dziwnie pomiętą kartkę, której atrament był rozmazany. Signe płakała! Ta jakaś obca dziewczyna pytała podobno, gdzie mąż Signe był poprzedniego wieczora, a także w czwartek. I w niedzielę. I czy Signe wie, ile dziewcząt ze wsi trzymało go w swoich objęciach i miało okazję zakosztować jego słodyczy?
Belinda pociągała nosem i co chwila musiała ocierać oczy, by czytać dalej. 'Dzisiaj przyjechała do mnie Belinda. Kochana, dobra Belinda, ona nie może się o niczym dowiedzieć! Nigdy dotychczas nie rozumiałam, jakim skarbem jest dla nas Belinda, jakie to dziecko ma dobre serce, jaka jest lojalna! Ach, mój Boże, dlaczego ludzie wyśmiewają się z takich istot, w których nie ma ani odrobiny zła? Dlaczego jesteśmy tacy złośliwi? Tak strasznie teraz żałuję, że byłam dla niej niedobra…
– Belinda! – Z dołu odezwał się ostry głos pani Tildy. – Belinda! Gdzie się ta dziewczyna podziewa? Czy nie słyszy, że nasz mały aniołeczek się obudził? Czy to ja mam się zajmować dzieckiem?