– Słyszał pan może o Morawcu? – spytał Nawrocki. – Morawiec. Roman Morawiec.
Litowka z czerwonego stał się nagle blady. Twarz mu poszarzała, otworzył usta.
– Morawiec? – wybełkotał wreszcie. – Znajome coś nazwisko.
– Jeszcze jak!
– To ten może Morawiec, co z całą bandą grasował w zeszłym roku pod Wilnem?
Nawrocki błądził oczami po ścianie, ponad głową Litowki.
– Więc słyszał pan o nim?
Ten po raz drugi popełnił głupstwo.
– Ja? – oburzył się niedorzecznie. – Dlaczegóż to ja miałem słyszeć?
Nawrocki spojrzał przyjaźnie.
– No, czy ja wiem? Czytuje pan gazety. O tym gościu dużo rozpisywano się. Nieuchwytny. Ani razu jeszcze nie wpadł. A wziąwszy wszystkie jego sprawki do kupy, zebrałoby się z kilka wyroków śmierci.
Litowka powoli przychodził do siebie. Pokręcił głową.
– To Burak z nim?
Według relacji Nawrockiego tak się cała sprawa przedstawiała: przed trzema dniami dokonano w Baranowiczach napadu na pewien kantor wymiany. Pod wieczór, gdy na ulicy panował jeszcze ożywiony ruch, dwóch ludzi wtargnęło do sklepu. Właściciel, siedemdziesięcioletni staruszek, od razu padł pod strzałami, córkę jego ciężko raniono. Zanim jednak bandyci zdążyli zabrać z kasy pieniądze, spłoszyło ich niespodziewane wejście interesanta. Był to mały, jedenastoletni chłopiec. Jak się później okazało, chciał zmienić pieniądze, bo w jego martwej, zaciśniętej dłoni znaleziono zmięty papierek dwudziestozłotowy. Ten mały musiał pokrzyżować plany bandytów. Zrezygnowawszy z grabieży, rzucili się na oślep do ucieczki. Jednego z nich podczas pościgu zastrzelono. Okazało się, że był to Burak. Drugiemu udało się zbiec.
Zdumienie odmalowało się na twarzy Litowki.
– Wariaci! Trzeba mieć klepki pomieszane, żeby w ten sposób zabierać się do interesu.
– O! – wykrzyknął z uznaniem Nawrocki. – To rozumiem. Pan by na pewno taką historię mądrzej obmyślił.
– Kiepski żart – skrzywił się Litowka.
Nawrocki przechylił głowę prawie zalotnym ruchem.
– Nie lubi pan żartować?
– A gdzież ten… – spytał wymijająco Litowka – jak go tam, no, ten… Morawiec, gdzie on się podziewa?
– Ba! żeby to kto wiedział.
Chciał jeszcze coś dorzucić, gdy w tej chwili zaterkotał dzwonek u drzwi i do środka wszedł młody mężczyzna średniego wzrostu, szczupły, w długim nieprzemakalnym płaszczu, w sportowej czapce nisko nasuniętej na czoło.
– Moje uszanowanie panu inżynierowi – zawołał Litowka.
Wszyscy obecni zwrócili głowy w stronę przybyłego. Chłopi niezgrabnie unosząc się znad krzeseł zaczęli kłaniać się od stolika. Nawrocki stuknął dziarsko obcasami.
Młody Gejżanowski nie zdejmując czapki skinął głową. Zbliżywszy się do bufetu zrobił ruch, jakby się chciał z Nawrockim przywitać. Ale skończyło się tylko na tym niezdecydowanym ruchu.
– Czym mogę służyć panu inżynierowi? – jeszcze raz ukłonił się Litowka.
– Pudełko egipskich – mruknął. – I zapałki.
Litowka pośpiesznie usłużył. Młody dziedzic wziął papierosy, schował do palta, zapłacił i ledwie musnąwszy wzrokiem stojącego o krok Nawrockiego, rozejrzał się dokoła. Litowka uznał za właściwe podtrzymać rozmowę.
– Kiedy pan inżynier wyjeżdża?
Gejżanowski nie wiedział jeszcze tego dokładnie. Może dopiero w przyszłym miesiącu.
– A panowie – rzucił okiem na kieliszki – popijali sobie, widzę.
– Co robić? – zaśmiał się Nawrocki. Trzeba się pocieszać w taką pogodę.
Gejżanowski zawtórował mu, lecz śmiech jego zadźwięczał nieszczerze i sztucznie.
– Aha! – zwrócił się nagle do Litowki. – A propos pocieszenia. Ma pan podobno nową dziewczynkę?
Kupiec zarechotał.
– Dziewczynkę, jak dziewczynkę… Pierwszej młodości to ona nie jest. Ale owszem, owszem chwalą ją sobie.
– Rutyna, co?
– O to, to! – zatarł ręce Litowka. – Właśnie rutyna. Świetnie utrafił pan inżynier. Od razu poznać znawcę.
Nawrocki poruszył się. Wesoły błysk przeleciał mu po oczach. Obciągnął płaszcz, nałożył czapkę.
– No, na mnie czas. Więc o dziesiątej, panie Litowka.
Gdy zasalutował Gejżanowskiemu, ten ujął go nagle za rękę.
– Ja też wychodzę.
– Moje uszanowanie panom. Może pan inżynier powie panu dziedzicowi, że mam świeży transport parówek, takie, jakie pan dziedzic lubi, wołkowyskie.
Gejżanowski pochłonięty rozmową, którą chciał odbyć z posterunkowym, nie bardzo zrozumiał, o co Litowce chodzi. Odpowiedział jednak:
– Dobrze, powiem.
Przy drzwiach zatrzymali się jeden drugiemu ustępując miejsca. Na dworze gęstniał zmierzch. Kłąb wiatru wpadł przez otwarte drzwi sklepu. Papiery zaścielające stoliki uniosły się pod podmuchem. Gwizd przeleciał po ścianach.
– Ależ wichura! – krzyknął spoza kontuaru Litowka.
Nawrocki odpowiedział śmiechem, nacisnął czapkę na oczy i ramieniem lekko, choć energicznie pchnął przed siebie Gejżanowskiego.
Gdy wyszli, Litowka stał jeszcze długą chwilę, ciągle wpatrzony w drzwi, jakby oczekiwał ich powrotu. Wreszcie odetchnął głęboko i okrakiem przysiadł na wysokim stołku. Otarł rękawem spocone czoło, potem sięgnął po butelkę, nalał jeden kieliszek, wypił, napełnił drugi.
W radiu poprzez brzęk gitar przedzierały się leniwe angielskie słowa skandowane nosowym tenorem. Kilka zapóźnionych much kołowało dokoła lampy. Duża ćma tłukła się o szkło. Tamci przy stoliku dopijali tymczasem swoją wódkę, gryźli ogórki i mamrotali coś jeden przez drugiego. Czasem któryś podnosił głos i pięścią walił w stół.
Litowka nie reagował na te odgłosy. Oparł się o kontuar, oczy zaszły mu mgłą, dolna warga opadła odsłaniając gnijące zęby. Znowu sięgnął po butelkę. Potrącony nieuważnie kieliszek prysnął cieniutko. Litowka zaklął pod nosem. Dłonią zgarnął szkło na podłogę. Przysunął sobie drugi kieliszek.
V
Anna nie słyszała skrzypnięcia drzwi. Mimo kilku godzin snu czuła teraz większe znużenie niż z rana po źle przespanej nocy. Obudziła się o wczesnym zmierzchu. Z początku, zaskoczona pełnym, porywistym szumem wiatru, ujrzawszy w głębi za oknem zarys płota i drzewo o czarnych, gnących się gałęziach, nie mogła zorientować się, gdzie się znajduje. Nie zdążyła się jeszcze przyzwyczaić do tej dużej, obcej izby tak różnej od pokoju, który ostatnio zamieszkiwała. Gdy o podobnej godzinie budziła się w Warszawie, widziała przez zmętniałą szybę żałośnie obwisłą rynnę, dalej obdrapaną ścianę pełną jakichś niepotrzebnych gzymsów i ozdób, wątłych balkoników i okien przybranych wiotkimi firankami, jeszcze wyżej czarny, wilgotny, gęsto połatany dach, smętne dymniki uwikłane w pajęczynowe nitki drutów radiowych, a nad tym wszystkim doskonale zharmonizowany z całością, w bezruchu zastygły, jakby ze starej ilustracji wycięty płat nieba. Gdy nadchodził przedwczesny zmierzch brzydkich dni, a drobny deszczyk zacinał z ukosa, wówczas dymniki szamotały się apatycznie, potem z rosnącym mrokiem zapadał ospały spokój, tylko wiatr uwięziony pomiędzy murami bełkotał ptrzytłumionym oddechem.
Tak w ciągu wielu miesięcy zżyła się z tym obrazem, że nim zdążyła teraz podnieść powieki, była pewna, że taki właśnie widok narzuci się jej oczom. Pomyślała, że będzie musiała zaraz ubrać się i wyjść na ulicę. Zaczęła się nawet zastanawiać, czy nie powinna zmienić dzielnicy. Może jeszcze raz spróbować śródmieścia? Może… Westchnęła ciężko. Gdybyż można było schronić się przed tym wszystkim w sen długi i twardy!