Zapamiętał jedno zwłaszcza zdarzenie. Przed rokiem, wyszedłszy w gorącą letnią noc z dansingu, natknął się na jakiegoś młodego człowieka. Już we drzwiach go dostrzegł. Ulica była pusta, ów chłopiec stał na skraju chodnika, przy drugim rzędzie taksówek, w cieniu, poza zasięgiem świateł neonów. Kiedy Morawiec wyjął papierośnicę, tamten szybko podniósł głowę, zrobił krok naprzód i zatrzymał się. Dopiero gdy go Roman mijał, podszedł i przezwyciężając nieśmiałość poprosił o papierosa. Przeszli kawałek razem. Morawiec wyczuł, że młodemu chłopcu ciąży samotność. Sam zresztą był w podobnym nastroju. Rano miał wyjechać. Nie wiedział, czym wypełnić pozostałe godziny. Szukał jakiegoś towarzystwa. Przyjął więc bez wahania to, które przyniósł przypadek.
Mimo porządnego miejskiego ubrania nieznajomy nie robił wrażenia tutejszego. Wysoki i szczupły, o jasnych włosach i niebieskich oczach, wyglądał na lat najwyżej dwadzieścia parę. Miał ujmujący sposób bycia i miły, serdeczny uśmiech, który łatwo zjednywał sympatię. Gdy mówił z ożywieniem, robił wrażenie jeszcze młodszego. Przy całej bowiem męskiej dojrzałości ruchów i głosu miał w sobie dużo chłopięcości.
W kilka godzin później, nad ranem i po wielu kieliszkach, Roman poznał całą historię przygodnego towarzysza nazywał się Burak. Niedawno dzięki amnestii wyszedł z więzienia. Dwa razy już siedział. Nie wspomniał wprawdzie dokładnie za co, można się było jednak domyślić, że za przygodne kradzieże, których zresztą był raczej wykonawcą niż inicjatorem. Opowiadał o tym wszystkim prosto, prawie pogodnie, z ledwie uchwytnym akcentem goryczy. Kiedy wpadł po raz pierwszy, biciem zmuszono go do przyznania się. Człowieka, który go skatował, nienawidził później przez jakiś czas. Teraz było to już tylko odległe wspomnienie. Zresztą nie od tego jednego odszedł. Przyznał się, że woli nie myśleć o przeszłości. Ale właśnie dlatego, że tak mówił, wyczuwało się, iż jest mu obecnie źle i tęskni za czymś, co minęło i do czego powrócić nie może. „Czy rzeczywiście nie możesz wrócić?” – spytał Roman, choć wiedział, że nie ma powrotów. Burak potrząsnął głową. Nie, nie może, tam wszystko już o nim wiedzą. Tam?
Burak znajdował się w stanie, kiedy żadnej tajemnicy nie chce się dla siebie zachować. Owym nieokreślonym „tam” okazała się białoruska wieś Sedelniki. Pochodził stamtąd. Jego rodzina – miał matkę i liczne rodzeństwo – gnieździła się na kilku morgach ubogiej ziemi. Oczywiście nędza, kłótnie. Jemu, najmłodszemu, najbardziej się poszczęściło, tak przynajmniej zdawało się z początku. Rozpoczął karierę od pasania dworskich indyczek, potem krów. Kiedy miał czternaście lat, dostał się na chłopca stajennego. Później pracował w ogrodzie, po jakimś czasie przeszedł do kuchni, wreszcie dzięki dobrej prezencji i bystrości awansował na lokajczyka. I byłby nim z pewnością do chwili obecnej, gdyby nie rozbiło wszystkiego pewne zdarzenie. Stało się to przed dwoma latami, wczesną jesienią. Od paru miesięcy bawił wówczas we dworze sedelnickim syn dziedzica, jedynak, studiujący inżynierię we Francji. Burak jeszcze w rozmowie z Morawcem nie umiał sobie zdać sprawy, jak to się stało, iż młody panicz mógł tak silnie zaważyć na jego życiu. Opowiadał więc same fakty. Pałac sedelnicki nie obfitował w rozrywki. Dziedzic, dziwaczejąc na starość w urojonej cukrzycy i skąpstwie, zdążył w ciągu kilku ostatnich lat skłócić się ze wszystkimi okolicznymi dworami. Przez jakiś czas ciągnęły się te wzajemne niechęci i urazy, wreszcie goście zaprzestali odwiedzać Sedelniki, a z Sedelnik również nigdzie się w sąsiedztwo nie ruszano. Przyjechawszy na podobną pustkę, Seweryn Gejżanowski szybko zaczął się nudzić. Oczywiście lokajczyk nie był dla niego towarzystwem odpowiednim. Okazał się jednak pożytecznym. Zaczęło się od tego, iż na wyraźne życzenie panicza Burak sprowadzał mu ze wsi dziewczyny. Czynił to chętnie. Dziewczęta nie stroiły fochów, on zaś za każdym razem dostawał jakieś grosze, miał na papierosy i w sobotę na wódkę u Litowki.
W pierwszej chwili Roman przypuszczał, że przesłyszał się. „Co? – spytał. – U Litowki?” Okazało się, że tak. Morawiec wybuchnął śmiechem. „Znasz go?” – zainteresował się Burak. Zamiast odpowiedzi Morawiec kazał przynieść najdroższego wina. Uważał, że podobną nowinę należy oblać. Potem, w miarę jak dowiadywał się od Buraka rozmaitych szczegółów o swoim dawnym towarzyszu, ogarnęła go coraz większa wesołość. Owa złośliwa radość, którą zawsze odczuwał, gdy dzięki niespodziewanym zbiegom okoliczności życie odsłaniało nagle swój nieobliczalny mechanizm i niedorzeczne spoidła. Cóż za groteska! Ludzie, jak marionetki naciągnięte na niewidzialny sznurek, plączą się między sobą. Nie wiadomo, gdzie i kiedy która wyskoczy, z jakim grymasem, w jakim przebraniu. Dużo wypił, lecz jak zwykle przy alkoholu czuł się najbardziej trzeźwy i opanowany. „Uważaj – powiedział do Buraka – jedyne, co nam pozostaje do roboty w tym całym wielkim bałaganie, to nie dać się uśpić i czynnie pokazywać, że jest to bałagan. Jeżeli będziemy się czepiać złudnych pozorów, stworzymy sobie jakieś niedorzeczne iluzje, które w rzeczywistości nie znajdują żadnego potwierdzenia. Zjedzą nas, to wszystko!”
Przypomniał sobie nagle twarz Buraka taką, jaką widział przed dwoma dniami, po raz ostatni. Biegli razem szeroką ulicą. Przed nimi nikogo. Panika wymiotła przechodniów. Z tyłu zmieszane głosy, tupot ciężkich butów po bruku, jeden strzał, drugi. Ściemniło się już. Niedaleko, może na odległość dwustu kroków, zagradzały drogę płoty i ogrody. Byle tam dobiec. Słyszał obok przyśpieszony oddech chłopca. „Prędzej!” – zawołał. Chociaż się nie oglądał, czuł, że ściga ich coraz więcej ludzi. Już z boku wychylały się ośmielone sylwetki. „Prędzej!” – powtórzył. I w tej chwili, jednocześnie z ostrą salwą, Burak runął na ziemię. Przewrócił mu się pod same nogi, twarzą do góry, z rozpostartymi, jakby do lotu wyciągniętymi ramionami. Morawiec pamiętał, że zatrzymał się na dłużej niż sekundę. Myśl jego pracowała spokojnie, nie czuł żadnego podniecenia. Zdawał sobie sprawę, że stanąć teraz – znaczy zginąć. Zdążył jednak w pełnym biegu zobaczyć twarz Buraka. Leżała w dole blada, z lekko rozchylonymi wargami. Siła upadku wtłoczyła głowę chłopaka w grząskie błoto, ze skroni wąskim pasemkiem spływała krew.
„Oto koniec – pomyślał. – Kto wie, może nie najgorszy? Spokój, uwolnienie… Burak ze swoją naturą łagodną i miękką nie mógłby długo utrzymać się na powierzchni. Tacy ludzie muszą żyć w swoim świecie. Obcy grunt odepchnie ich”.
Spotkawszy przed tygodniem chłopca po raz drugi, znalazł go w rozpaczliwym położeniu. Po ucieczce z więzienia Burak nie wiedział, co z sobą robić. Nie miał żadnych znajomych, musiał ukrywać się na własną rękę, plątał się z nieporadną zuchwałością. Teraz wyraźniej niż przed rokiem nie było dla niego powrotu. Już za daleko zaszedł. Mógł iść tylko w jednym kierunku. Przyjmując szaleńczy plan Morawca przeczuwał być może, czym się to skończy. Ileż mówił jego smutny uśmiech, gdy idąc baranowicką ulicą w kierunku upatrzonego kantoru spojrzał na towarzysza. W pewnym momencie Morawiec, uderzony tym wzrokiem, chciał zawrócić. Od celu dzieliło ich kilkanaście zaledwie kroków. Szli w milczeniu. Młoda kobieta z dzieckiem na ręku obejrzała się za nimi ciekawie. Przy ścianie jednopiętrowego domku trzepotały się gołębie zdziobujące rozsypany groch. Nie, już było za późno!