Ziąb stawał się tymczasem coraz dokuczliwszy. Dreszcze tak ostro następowały jeden po drugim, iż mimo zaciśniętych zębów i wstrzymanego oddechu nie mógł nad nimi zapanować. Dygotał całym ciałem. Nie pamiętał, aby znajdował się kiedykolwiek w podobnie podłej sytuacji. Czyż po to wymknął się łapaczom, aby nawet sił nie mieć na skosztowanie wolności? A dalej?
Mimo osłabienia nie mógł zasnąć. Gdy zamykał oczy – powieki wypełniały zaraz natarczywe obrazy. Jakieś dawne wspomnienia, twarze, których nie umiał osadzić w czasie, o oczach rozwartych lękiem i ustach otworzonych jakby do krzyku; zamarłe krajobrazy, obce, a przecież kiedyś znane ulice, wszystko ściśnięte, niby ogromnym ciężarem rozpłaszczone. Kilka razy wśród tych dziwacznych gąszczów ukazywała się twarz Buraka. Wiatr szarpał podszyciem szałasu, wyżej kołysał się rytmicznie rozlewny szum. Więc to nie sen… Gdyby mógł z tych widziadeł otrząsnąć się, wyjść z nich jak z majaczeń sennych, uczułby ulgę. Ale tu, gdy otwierał oczy, słyszał ten sam co przed chwilą bełkot wichury, a pamiętając dokładnie wyraz męczących obrazów zdawał sobie sprawę, iż oczekują tylko cienia, aby śmiało i w ostrym zbliżeniu wychynąć.
Szumiało mu w głowie. Wyschnięte gardło i spieczone usta utrudniały oddychanie. Nagle przemknęło mu przez głowę: „Nie przeżyję tej nocy”. Ta myśl poderwała go. Automatyczny, niezależny od jego woli skurcz mięśni kazał mu się dźwignąć. Przez jakiś czas siedział nieruchomy, wyprostowanymi plecami i sztywno napiętym karkiem wsparty o ścianę szałasu. Przed sobą widział niski otwór. Pamiętał, że wchodząc do środka musiał się zgiąć i nieomal wpełznąć na czworakach. W głębi stała noc.
Wiatr jakby przycichł, przynajmniej tu dokoła zapadła cisza tak niespodziewana, iż zdawało się, że powietrze skrzepło ścięte nagłą równowagą. Wprawdzie dalej snuły się jakieś głosy zwinięte w jedną melodię, ale już stłumione, niby ze dna przepaści wydźwignięte, a echa ich wiotkie i ledwie szemrzące odpowiadały żałosną skargą ze stron jeszcze odleglejszych. Ten rozwlekły dwugłos był jakby powolnym odpływaniem, nieuchwytnym ruchem w ciemnościach, wywoływaniem i gaszeniem tajemniczych zaklęć.
Morawiec wstrzymał oddech. Nasłuchiwał. Wszystkie głosy, choć tak doskonale wydawały się zmieszane między sobą, zapadały w niego oddzielnie, jakby każdy z nich chciał wypowiedzieć coś innego. Nie był to jednak chór skłócony i bezładny. Noc smukłą wieżą płynęła na jasnych i przenikliwych dźwiękach. Oto granice zamykające ją przedtem ciasnym kręgiem zdają się otwierać i niby w pogoni za najdalszymi głosami toczą swój ciemny brzeg. Za chwilę będzie świtać.
Roman podniósł rękę do czoła. Pod palcami poczuł zimne krople potu. Wstać? Iść dalej? Krótkim, stanowczym ruchem podźwignął głowę i plecy oderwał od oparcia. Zdziwił się przelotnie, że ten wysiłek tak łatwo mu przyszedł. Przykląkł na jednym kolanie i chciał podnieść się, gdy zobaczył Buraka.
Stał obok, lekko wsparty o ścianę szałasu, z dłońmi w kieszeniach skórzanej kurtki, którą miał na sobie ostatnio. Poprzez mrok wyraźnie było widać zarys jego twarzy ocienionej nisko na czoło nasuniętą czapką. Morawiec od razu uchwycił znane spojrzenie.
Nie ruszając się spytał machinalnie, bez zdziwienia:
– To ty?
Burak uśmiechnął się.
– Jednak znaleźliśmy się.
Była teraz dokoła ogromna cisza. Krople rosy wolno spadały z drzew. Gdzieś daleko zapiały koguty. Więc naprawdę ranek? A wszystko poprzednie? – noc idąca z wiatrem – było snem?
– Opuściłem cię – powiedział z żalem.
Tamten wykonał ręką nieokreślony ruch.
– O, nie! Przecież to ja zostałem.
Umilkł i rozejrzał się po szałasie.
– Siadaj – szepnął Morawiec.
– Nie – odparł tamten – postoję, nie jestem zmęczony.
Przymknął oczy.
– Słyszysz?
– Tak.
– Koguty pieją.
I po chwili:
– To w naszej wsi. Pójdziemy tam, dobrze?
– Dobrze.
– Moja matka ucieszy się.
Morawiec drgnął. Poczuł napływ krwi do serca.
– Matka?
I bezładnie, z rosnącym przejęciem zaczął mówić:
– Wiesz, pamiętam jedno zdarzenie. Miałem wtedy siedemnaście lat. Nic nie robiłem. Zbyt wiele pragnąłem. Wszystkiego było za mało. Wszędzie za ciasno. Wałęsałem się po nocach. Noce rozszerzają świat. Mieszkałem z matką. Pracowała przez cały dzień. Miała wątłe zdrowie. Wyniszczała się robotą. A jeszcze w domu… Stosunki pomiędzy nami były coraz gorsze. Matka nie mogła się pogodzić z moim trybem życia, a ja z jej milczącą naganą. Każde nasze spotkanie kończyło się sprzeczką. Najbłahszy drobiazg stawał się pretekstem do kłótni. Całe swoje niezadowolenie wyładowywałem w domu. Wreszcie przestaliśmy prawie z sobą rozmawiać. Rozumiesz? Coraz dalej od siebie, tym bardziej obcy i wrodzy, iż w istocie tak bliscy. Musiała bardzo cierpieć. Wiedziałem o tym. Tyle razy miała oczy czerwone od płaczu. A jej plecy z dnia na dzień stawały się coraz bardziej przygarbione… Kiedyś, zaraz, to była wiosna, wczesna wiosna, marzec chyba, wieczór… Matka wróciła tego dnia wcześniej niż zwykle. Była bardzo blada, robiła wrażenie chorej. Poszła też zaraz do swojego pokoju, ja siedziałem obok, miałem dopiero za parę godzin wyjść. Pamiętam, tam u niej była cisza, przeszła jedna godzina, druga. Ogarnął mnie niepokój. Wydało mi się, że matce musiało się coś stać. Długo wahałem się, co zrobić. Wreszcie zdecydowałem się. Wszedłszy do pokoju, zobaczyłem ją na łóżku. Nie spała jednak. Już na progu to dostrzegłem. Leżała z szeroko otwartymi oczami, z dłońmi podwiniętymi pod głowę i wzrok jej obcy jakiś, bardzo daleki, jakby nieobecny od razu spoczął na mnie. Gdybym poszedł za pierwszym odruchem, cofnąłbym się. Ale zostałem. Może właśnie trzeba było wyjść? Nigdy jeszcze nie widziałem w oczach matki podobnego wyrazu. Przeraziła mnie ich cierpieniem przesycona zagasłość. W pokoju szarzało. Opuszczoną roletą poruszał lekko wiatr, cień jej padał matce na twarz. I tylko te oczy widziałem, rozumiesz, oczy nieruchome, głęboko zapadłe pomiędzy ruchliwymi smugami. Pamiętam, chciałem wtedy upaść przed nią na kolana, zapłakać, powiedzieć: mamo, kocham cię, zawsze kocham tak samo… Pragnąłem całować jej dłonie, poczuć na czole pocałunek, którym żegnała mnie w dzieciństwie, gdy zasypiałem. Ale spytałem tylko sucho, prawie ostrym tonem, czy nie czuje się źle. Żebyś wiedział, jak straszliwie smutno na mnie spojrzała. Powiedziała cicho: po cóż udajesz troskliwość, przecież i tak cię nic nie obchodzę… Zacząłem wtedy krzyczeć. Mówiłem z pełną przytomnością obelżywe słowa, powtarzałem je z okrutnym zadowoleniem, pochylony naprzód, z zaciśniętymi pięściami. Musiałem okropnie wyglądać, bo matka zerwała się. Pomimo mroku widziałem, jak stała z pobladłą, zamarłą twarzą, z rozchylonymi ustami, drobna, bezradna, zasłoniła sobie piersi dłońmi, jakby bała się, że ją zacznę bić… Więcej już jej nie widziałem. Rzuciłem tego wieczoru dom. Poszło! Ona wkrótce umarła. Nie byłem nawet na pogrzebie. Dopiero po paru latach dowiedziałem się…