Zaległa cisza. Jeszcze raz zapiał kogut w głębi mroku. Morawiec podniósł głowę.
– A innym razem, to już było o wiele później… Jechałem tramwajem. Na jednym przystanku wszedł, a raczej wcisnął się, bo był tłok, jakiś mężczyzna z małym, może dziesięcioletnim chłopcem. Sądząc z ubrania wyglądał na robotnika. Tak, na pewno był to robotnik, przypominam sobie teraz jego ręce ciężkie i bardzo spracowane. Pod pachą trzymał dużą paczkę owiniętą w starą gazetę. Z początku stali obaj przy sobie, trzymając się za ręce. Mały miał jasne włoski i duże ciemne oczy. Żebyś wiedział, jak mądrze patrzył na ojca! Zauważyłeś, że tylko dzieci potrafią patrzeć sercem? Potem ktoś się posunął i dziecko mogło stanąć przy oknie. Ale dalej nie spuszczało z ojca uważnego czujnego spojrzenia. W pewnej chwili nowi pasażerowie odsunęli mężczyznę w głąb platformy. Wtedy mały zawołał: „Tatusiu!” Ojciec kiwnął do niego głową. „Stój, synku” – powiedział. A mały na to bardzo poważnie: „Ja stoję, tatusiu, tylko ty się nie oddalaj, bo zgubisz się…”
Urwał i ręką przeciągnął po czole. Spojrzał na Buraka. Stał na tym samym miejscu.
– O czym myślisz?
Burak zawahał się. Dopiero po dłuższej chwili odpowiedział.
– Ja? O tym chłopcu, wiesz, tym małym… Pamiętasz go?
– Pamiętam.
– Strzeliliśmy do niego razem. W jego pierwszym spojrzeniu, gdy ujrzał nasze rewolwery, było tyle ufności. Może myślał, że żartujemy?
– Nie wiem.
– Podobny był do Michasia.
– Michaś? – zdziwił się Morawiec. – Co to za jeden?
– Z naszej wsi. Wychowaniec proboszcza. Michaś miał na imię.
– A proboszcz?
– Ksiądz Siecheń.
– Siecheń? – powtórzył Morawiec.
Nie, nigdy nie słyszał tego nazwiska.
Tymczasem Burak błądził wzrokiem po sklepieniu szałasu.
– Tamten mały bardzo przypominał Michasia – powtórzył.
Morawiec zwarł silnie szczęki.
– Nie myśl o tym… Cóż to? – rzucił nienawistnie. – Wyrzuty sumienia?
Burak nie odpowiedział. Wydało się nawet Morawcowi, iż cofnął się o krok, jakby chciał odejść. Zaraz jednak spostrzegł, że uległ złudzeniu. To mrok jedynie zgęstniał. Jednocześnie wypłynął szum wiatru, zakołysało się wszystko dokoła.
Morawiec, zdjęty nagłym strachem, chciał wyprostować się i wstać. Ale zbrakło mu sił. Miał wrażenie, że został oplątany i skuty ciężkimi łańcuchami. Szarpnął się. Nie puszczały.
Ogromny łomot runął z wysoka. Kłąb ostrych liści wcisnął się do szałasu.
– Burak! – krzyknął poprzez wzdęty bełkot.
Czuł, że opuszczają go siły. Jak przez mgłę widział niewyraźnie majaczący zarys sylwetki stojącego. Lęk przed samotnością napiął mu muskuły. Podczołgał się więc na rękach, wlokąc za sobą zdrętwiałe nogi. Zawirowało mu w oczach. I w chwili, w której uczuł na ustach wilgotny smak ziemi, przeniknął go na wskroś niespodziewanie wyszarpnięty ze świadomości błysk: Burak od dwóch dni nie żył.
VII
W pewnej chwili, gdy po kilku krótkich zdaniach rozmowa urwała się i zaległa cisza, spokojny wzrok księdza Siechenia zmusił Taisę do opuszczenia izby. Wolno, z niechętnym ociąganiem, kołysząc Józika w ramionach podeszła do drzwi. Już je otworzyła i znalazła się za progiem, w mroku kuchni, gdy nagle, jakby coś się jej przypomniało, zatrzymała się i odwróciła głowę.
Proboszcz stał przy łóżku Siemiona, dłońmi wsparty o poręcz, lekkim pochyleniem pleców zasłaniając leżącego. Z oddalenia kilku kroków wśród tego ciężkiego milczenia wydał się jej jeszcze bardziej obcy niż przed chwilą. Czyż był to ten sam człowiek, któremu z drżącym sercem i niemal ze łzami powierzyła przed wielu latami swoje dziewczęce grzechy i z którego rąk przyjmowała pierwszą komunię? Cóż pozostało z tamtej jego dobrotliwości, z uśmiechu, który w promieniu rannego słońca zdawał w siebie wchłaniać i radosny śpiew chłopców na chórze, i czystość umajonego ołtarza? A dzień, kiedy na tym samym miejscu klęczeli oboje z Siemionem: proboszcz splótł im dłonie stułą, w kościele był półmrok, pełno ludzi, deszcz dzwonił po dachu… wreszcie, gdy długo schyleni podnieśli głowy – ujrzeli przed sobą księdza stojącego w ogromnej jasności, z przymkniętymi oczami i twarzą tak bardzo cichą, iż tylko lekkie drżenie warg zdradzało modlitwę.
Teraz usta proboszcza wydały się Taisie zacięte i surowe. Stała jeszcze chwilę we drzwiach, jakby łudziła się, że ksiądz ją zawoła. Ale nawet się nie odwrócił. Cofnęła się więc i cicho zamknęła za sobą drzwi. Otoczyło ją gorąco i gęsty mrok ciasnych, zadymionych ścian i niskiego pułapu. W kuchni nie paliło się światło, tylko od uchylonych drzwiczek pieca padał na podłogę odblask dogasającego żaru.
Odurzona dusznym powietrzem, machinalnie przysiadła na stołku. Wprawdzie Józik coraz bardziej ciężył jej w ramionach, nie chciała go jednak kłaść do kołyski. Wolała mieć przy sobie. Często zresztą budził się i popłakiwał. Teraz wyjątkowo od dłuższego czasu spał. Ostrożnie więc rozluźniwszy dłonie, usunęła go na kolana. Łagodny pył światła, unoszący się nisko nad podłogą, wyłonił z półcienia drobną, spokojnie uśpioną twarzyczkę. Musiało śnić się dziecku coś przyjemnego, przesuwał mu się bowiem po buzi uśmiech zachwytu i drgały kąciki leciutko rozchylonych warg. Silniejsze uderzenie serca kazało Taisie nachylić się nad małym. Długo wpatrywała się w śpiącego.
Szum lasu biegł z daleka równym, miarowo rosnącym przypływem. Noc stała się jednolita i sięgnąwszy mrokiem po najodleglejsze krańce, zatrzymała się w miejscu. Tu była cisza. Już gdzieś spoza pieca, jak zawsze w taką porę, wykwitnął ćwierk świerszcza. Choć zrazu nieśmiały, przycupnięty w kącie, zaraz jednak wychynął z fantazją. O, te godziny wieczorne, godziny wypoczynku i oczekiwania, gdy za oknami ciemnieje błękitny zmierzch i niebo zstępuje na ziemię, gdy pod kuchnią syczy i pęka dopalające się drzewo, a cisza jest tak czysta, iż słychać chrobot własnego serca, które jak robaczek drzewny pracuje bez ustanku! Tylko patrzeć, a na dworze wśród radosnego poszczekiwania Podrostka rozlegną się znane kroki, silne ramię pchnie drzwi i na progu stanie Siemion, jak zawsze cokolwiek schylony, jest bowiem zbyt wysoki, aby mógł z wyprostowaną głową wejść do środka. Zanim zdejmie kurtkę, od razu, ledwie zdąży odetchnąć ciepłem, weźmie na ręce Józika. Będzie z nim chodzić po izbie szerokimi krokami, będzie pokrzykiwać wesoło, a gdy mały uniesiony ramionami ojca wysoko pod sam prawie sufit zbudzi się, cóż za radość widzieć jego oczy ożywione i ciekawie patrzące dokoła.
Nagle Józik żałośnie zakwilił. I byłby się przebudził, gdyby Taisa szybko go nie uspokoiła lekkim kołysaniem. „Śpij, maleńki, śpij…” Nie zanuciła jednak w obawie, że głos może spłoszyć dziecku sen. Usłyszała tylko melodię. I jednocześnie zdała sobie sprawę, że piosenka, którą od lat śpiewają dzieciom wszystkie matki tych stron, istnieje w niej niezmiennym i uporczywym rytmem od wielu godzin. Znała ją od dzieciństwa. Sama ileż razy tymi łagodnymi i pełnymi tęsknoty dźwiękami usypiała Józika. A przecież tylekroć słyszane – prawdziwie usłyszała je po raz pierwszy dopiero ubiegłej nocy.
Gdy w pewnej chwili dobiegł ją jęk Siemiona, wówczas zdecydowała się. Instynkt podszepnął jej, iż w podobnej godzinie, kiedy świat zostaje rozdarty i kona w strzępach, tylko pewność bliskiej śmierci odegna od człowieka rozpacz. Jakaż bowiem inna siła mogłaby jej ramionom dać tyle namiętnego spokoju, jaka inna przyszłość pozwoliłaby bezpiecznie spocząć przy Siemionie w ciemnościach? Słowa pociechy? Łzy? Wszystko daremne! Śmierć, wystarczy ją jedną przyjąć, aby cierpienie, jak wzburzona rzeka pędząca ciasnym łożyskiem, wystąpiło z opornych brzegów i rozlało się dokoła w cichy nurt. Nie ma innego ratunku. Jak podtrzymać serce, gdy przestaje bić, jak dłoniom drętwiejącym przywrócić prężność, a powiekom nie pozwolić zamknąć się? Wyjść naprzeciw śmierci. To wszystko.