– A przynależność do Krzyża?
– Krzyż? Chrystus też się bał. Czyż nie prosił na Górze Oliwnej: „Ojcze, wszystko Ci jest możliwe, oddal ode mnie ten kielich?” Czy nie zawołał w godzinę męki: „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?”
– Ale czy twój strach jest cierpieniem ofiary? A twoja samotność?…
Ksiądz Siecheń podźwignął się i jak lunatyk, wyciągnąwszy przed siebie ręce, począł się przedzierać przez gąszcz zagajnika. Szedł wolno, co krok potykając się o nierówny grunt. Gałęzie, których kształtu nie mógł w mroku rozpoznać, uderzały go po głowie i ramionach. Zasłonił więc twarz dłońmi i posuwał się naprzód po omacku, ogarnięty ze wszystkich stron ciemnością. Nie myślał teraz o niczym. Chciał się jak najprędzej wydostać stąd, odetchnąć innym powietrzem, przestrzenią, wolnością. Był pewny, że dróżka, z której zboczył, powinna biec gdzieś w pobliżu. Kiedy się jednak po dłuższym błądzeniu zatrzymał, aby zaczerpnąć oddechu, znajdował się wśród tego samego krajobrazu, pomiędzy niezmienną gęstwą świerków. Jar, który z wysoka i przy świetle dziennym wydawał się tak niewielki, teraz rozrósł się do ogromnej przestrzeni, leżał dokoła niby głębokie dno mulistej rzeki, pozbawione światła i pełne ociężałych wodorostów.
Kilka razy zmieniał kierunek. Zawracał niespodziewanie, znowu rzucał się naprzód, przyśpieszał kroku, niecierpliwie zanurzał się w głąb lub skręcał nagle w bok, łudząc się, gdy drzewa zaczynały rzednąć, iż odnalazł nareszcie właściwy kierunek. Rychło jednak przekonywał się o omyłce. Więc na nowo podejmował poszukiwanie. Było dokoła coraz ciemniej i ciaśniej, rzekłbyś, że wśród tej nocy zagajnik nagle ożył, aby zwężającym się powoli kręgiem zamknąć zuchwałego śmiałka. Suchemu trzaskowi łamanych gałęzi odpowiadał w górze ciąg wiatru, raz odległy, ledwie uchwytny, lecz już za chwilę bliski, nasilony, sunący ponad głową. Wszystko było wrogie i nieprzejednane. Jak przebić się przez ten mur? Kiedy skończy się noc?
Ksiądz Siecheń czuł, że zaczynają go opuszczać siły. Coraz częściej przystawał. Miał poranione dłonie, pomiędzy palcami lepiła się krew. Mimo ciągłego ruchu drżał z zimna.
Nagle zdał sobie sprawę, iż kiedyś się znajdował w podobnym położeniu i przeżył wówczas dokładnie to samo, co przeżywał obecnie. W bardzo wielu okolicznościach, często zdawałoby się nic nie znaczących, przenikała w niego pewność, iż zarówno to, co czyni, jak i wszystko, co go otacza, nie jest niczym nowym, lecz tylko powtórzeniem jakiejś zagubionej chwili. Były to jednak najczęściej wrażenia tak przelotne i niejasne, iż znikały równie szybko, jak pierzcha lekka fala zmąconej wody. Teraz owa świadomość powtórności przeżywania zaskoczyła go swoją siłą. Przedzierając się dalej przez gąszcz, począł szukać w pamięci podobnej nocy. Przypomniało ją wszystko obecne: i gęsta ciemność dokoła, każąca krokom błądzić, i wiatr, który jak niskie i skłócone niebo ciążył nad głową, i uczucie znużenia nieokreślonego lęku, i męcząca pewność, że za chwilę musi się coś stać, musi się coś skończyć, a coś zacząć. To wrażenie zupełnej jednolitości obu odległych od siebie godzin było tak uporczywe, iż w pewnej chwili ksiądz Siecheń przestał zdawać sobie sprawę z granic czasu. Oto jedność, w której nie ma przeszłości ani przyszłości. Ciągle jest się w tym samym miejscu. Życie przepływa przez nas jak ogromny i zaborczy sen. Czy możemy zawrócić jego bieg? Okiełznać tę falę? A śmierć czymże jest, jeśli nie nagłym przebudzeniem? Jakim każdego z nas zastanie ta chwila: skamieniałym i martwym czy pełnym niewygasłego żaru?
Szedł coraz wolniej. Nie zauważył nawet, że teren dotychczas płaski zaczyna lekko wznosić się ku górze. Przemknęła mu przez głowę szybka myśl o Fiodorze. Ale zaraz pierzchła ustępując innej: oto uświadomił sobie, że wśród tej wędrówki kogoś zgubił. Ktoś był z nim przecież z początku, ktoś z nim razem szedł. Nie mógł jednak przypomnieć sobie kto. Wiedział tylko, że towarzyszył mu ktoś o zupełnie obcej postaci, ale jednocześnie bardzo bliski. Pod nieznanymi rysami twarzy wyczuwał znanego człowieka. Męczyło go to. Nie umiał uchwycić sensu tej sprzeczności. Pytać zaś nie chciał, wiedząc, że sprawiłby ból. Szli więc w milczeniu. Wtem, poprzez szum drzew i wiatru, usłyszał daleki głos wołający go po imieniu: „Pawle!” Wówczas przyspieszył kroku. Ten ktoś ciągle za nim podążał. Zaczął więc iść jeszcze prędzej. Któż go wzywał? Może przesłyszał się? Ale po chwili ten sam głos zabrzmiał donioślej i jakby bliżej: „Pawle, Pawle!” Chciał odpowiedzieć: „Jestem tutaj.” Bał się jednak zdradzić wołaniem miejsce, w którym się znajdował. Był sam. Tamte kroki oddalały się, cichły nieporadnie i lękliwie… To wszystko dokładnie pamiętał. Lecz kim był ten ktoś porzucony w ciemnościach? Czuł, że za chwilę i to będzie wiedzieć. Myśl jego pracowała w skupionym natężeniu. Jeszcze sekundę. Już prześwituje coś w mroku. I w tym samym momencie pełna jasność oślepiła go: Anna!
– Anna? – zawołał zdumiony, z akcentem niedowierzania.
Usłyszawszy swój głos Ksiądz Siecheń ocknął się. Spostrzegł, że ciągle szedł. Już gąszcz niskich świerków przerzedzał się, mógł się więc posuwać swobodnie. Świeży podmuch wtargnął w cierpkie, igliwiem przesycone powietrze, teren coraz wyraźniej piął się ku górze, a wyżej, na kształt chmury ciemniała szumiąca ściana wysokich sosen. Zrozumiał, że wydostał się wreszcie z jaru. I od razu uprzytomnił sobie całą przebytą drogę od chwili, w której razem z Fiodorem wyszedł z gajówki. Nikt mu oczywiście dalej nie towarzyszył. Wszystko teraz stało się jasne: przywidzenie, któremu na chwilę się poddał, było snem, jaki przeżył przed wielu latami, pewnej nocy poprzedzającej jego ostateczną decyzję rozstania się z Anną i porzucenia życia świeckiego. Zbudził się wówczas pod wrażeniem gwałtownej i bolesnej rozterki. Usiadł na łóżku, ale upłynęła dłuższa chwila, zanim uświadomił sobie, że nie musi dalej przedzierać się przez las w poszukiwaniu tajemniczego głosu. Obok spała Anna. Słyszał jej równy oddech, oddech człowieka, który nie przeczuwając grożącego mu niebezpieczeństwa śpi pełen ufności i spokoju. Noc była dość pogodna i jasna, aby Paweł mógł poprzez delikatny mrok zobaczyć Annę. Leżała zwrócona w jego stronę, usta miała lekko rozchylone i uśmiech pod zamkniętymi powiekami, w cieniu rzęs. Ogarnęło go wzruszenie. Czemu kochamy najmocniej, gdy miłość umiera? Dlaczego ludzie stają się najbliżsi, gdy mają się stać dalecy? Przez chwilę zapragnął zbudzić Annę, wyznać jej swoje rozterki, niczego nie ukryć, wszystko wytłumaczyć, a potem natychmiast odejść. Czuł jednak, że nie miałby sił uczynić tego jawnie, ponieważ od tych, których się kocha, można tylko uciec. I nigdy się już nie oglądać za siebie. Odejść w taki sposób, aby nie było powrotu. Wszystko potargać i zburzyć. Wszystko, jeśli trzeba, splamić. Oto godzina, na którą, jak na szalę wagi musi się złożyć całe przyszłe życie dwojga ludzi. Jakie będą dalsze ich losy? Co z sobą uczyni opuszczona Anna? A on sam, czy podoła czynom, które go kuszą i przyzywają? Tej nocy Paweł nie spał więcej. Wstał po cichu, żeby Anny nie zbudzić, narzucił na ramiona żołnierski płaszcz i przeszedłszy do drugiego pokoju otworzył drzwi na balkon. Śnieg, który począł padać z wieczora, pokrył już całą dolinę jednolitą bielą. Góry opasujące horyzont wydawały się obłokami skamieniałymi. Była cisza. Szerokie łuki gwiazd podpierały ciężar nieba. Wielki spokój leżał dokoła, chłód pięknej i doskonałej harmonii. Nastała jedna z tych nocy, które wznoszą ponad świat swój ogrom obojętnie i w milczeniu. Niczym jest wtedy człowiek i niczym jego miłość, nie ma losów złych i dobrych, nie istnieje dzień jutrzejszy, jest tylko samotność, ona jedna. Paweł oparł się o drewnianą balustradę. Niedaleki był już koniec nocy i powietrze, jak zawsze na przedraniu, ochłodziło się. Chore płuco szybko dało o sobie znać lekkim kłuciem. Ale nie chciał wracać do pokoju. Owinął się tylko szczelniej płaszczem. Pomyślał o swoich towarzyszach, z których wielu musiało w tej chwili czuwać w karpackich okopach. A może przedzierają się przez zawieję? Może niejeden z nich kona właśnie? Oto tam, w sercu gór i innych ziemiach jak Polska długa i szeroka, i dalej: na polach Francji, na wielu frontach i pod różnymi niebami, wszędzie, gdzie toczy się walka, giną ludzie jednego narodu, ożywieni jedną myślą, jednym pragnieniem. O każdej godzinie dnia i nocy krew Polaków wsączała się w ziemię. A on, cóż on czyni? Nagle posłyszał za sobą głos Anny: „Pawle, zaziębisz się!” Odwrócił się. Stała we drzwiach, w koszuli tylko. Gdy podszedł, pociągnęła go za rękę do pokoju. „Jak możesz tak wychodzić – powiedziała z wyrzutem. – Wiesz, że musisz na siebie uważać. Nie jesteś przecież zdrowy.”