Księdza Siechenia również zaskoczyła wiadomość o wypadku. Przyniósł ją Michaś. Było to w godzinach lekcji. Olek Kukisz, który od samego Fiodora dowiedział się o wszystkim, opowiedział mu całą historię. Michaś nie mógł doczekać końca godziny. Siedział z bijącym gwałtownie sercem. Wyrwany do odpowiedzi, zapomniał wszystkiego, czego się nauczył. Nie umiał skupić myśli, plątały mu się słowa, mówił zupełnie od rzeczy. Wrócił wreszcie na miejsce obdarzony gniewną miną nauczyciela i złym stopniem. Ale nie przejmował się tym. Co innego go pochłaniało. Ledwie zabrzmiał dzwonek, wybiegł z klasy na dwór.
Znalazł proboszcza na budowie koło kościoła. Ksiądz Siecheń stał przy zwiezionych cegłach i zadarłszy głowę przyglądał się murarzom pracującym na rusztowaniu opasującym zapadającą się przy zakrystii ścianę. W pierwszej chwili nie zorientował się, o kim mówi zadyszany Michaś.
– Siemion? – spytał – Jaki Siemion?
– No, Dubrowski, gajowy! Ten, co w zeszłym roku ożenił się z Taiską.
Teraz przypomniał sobie ksiądz Siecheń dzień, w którym pobłogosławił klęczącą przed nim parę. Ale spoza tego wspomnienia wyłonił się zaraz inny obraz. Natarczywy, upokarzający. Wpatrzony w robotnika wyprostowanego na rusztowaniu ujrzał proboszcz siebie wyciągniętego na łące. Usłyszawszy w pewnej chwili szelest czyichś kroków, zerwał się. Wtedy spostrzegł Siemiona. Stał na wzgórzystym skraju lasu, smagły i wysoki, z głową lekko przechyloną, podobny do legendarnego bożka, który nagle zjawił się w nadrzecznym pustkowiu, spragniony chłodu i wypoczynku. Ksiądz Siecheń tak się stropił, że zapomniał sięgnąć po leżące opodal ubranie, aby okryć swoją nagość. Pozbawiony sutanny, wydany na jaskrawe światło słońca, które okrutnie podkreślało wątłość wychudłego ciała, czuł się śmieszny, niedorzecznie odcinający od bujności traw i nadbrzeżnych trzcin. Jak żałośnie musiał wyglądać z tą swoją klatką piersiową niekształtnie sklepioną, ramionami wyprutymi z muskułów. Tymczasem Siemion wolno schodził ku rzece. Z daleka pozdrowił proboszcza. Potem zatrzymał się obok i spytał, odgarniając zsuwające się na czoło włosy, czy woda jest ciepła. Ksiądz Siecheń przeżył kilka okropnych chwil. Bał się spojrzeć w oczy Siemiona, aby nie dojrzeć w nich, jak przypuszczał, ironicznego lub pobłażliwego błysku. Mówił więc patrząc w bok, daremnie usiłując głosowi nadać naturalne brzmienie. Czuł, że każde jego słowo jest nieporadnym tłumaczeniem. Mówił o upale.
Był to rzeczywiście skwarny dzień, jeden z wielu długiej suszy. Rano musiał udać się ksiądz Siecheń do pobliskiego Kruchlika. Droga powrotna wypadała mu w samo południe. Upał był tak silny, że nawet las nie dawał chłodu. Gorejący żar leżał na poszarzałych sosnach, z pni nabrzmiałych żywicą, z igliwia i zeschłych mchów biła duszna spiekota. Niedaleko przepływała Zelwianka. Pokusa kąpieli była zbyt silna. Ksiądz Siecheń skręcił w boczną ścieżynkę. Gdy urwała się, zaczął przedzierać się przez nadbrzeżne wikliny. W tym miejscu Zelwianka płynęła szeroko rozlanym łożyskiem, horyzont przysłaniały wysokie trzciny, bliski brzeg biegł ku zaroślom płaską łąką.
Ksiądz Siecheń odetchnął radośnie. Zarówno ustronne miejsce, jak i pora obiadowa zdawały się zapewniać samotność. Ściągnął sutannę, szybko się rozebrał. Słońce mocno przygrzewało, ale jakaż rozkosz czuć jego ciepło na skórze niekrępowanej żadną odzieżą! Położysz się na ziemi – niebo zobaczysz przechylone nad sobą, orzeźwiający chłód cię ogarnie, brzęk owadów otoczy… Ale tego wszystkiego, choć chciał, nie wypowiedział wobec Siemiona. To z dalszych słów tamtego wytrysnęło, niby snop iskier, zachwycenie swobodą. Radosne zapamiętanie, zdobywcza chłonność. Proboszcz słuchał oszołomiony. Czemuż sam nie umiał się tak radować? Cierpiał.
Teraz odczuł podobny, nieomal fizyczny ból. Zapomniał o obecności Michasia, mdły ciężar przygniótł piersi. Dopiero głos chłopca przywrócił mu przytomność. Drgnął. Spojrzał na małego. Miał pobladłą twarz, usta mu drżały.
– Proszę księdza! – zawołał patrząc błagalnie w oczy opiekuna. – Trzeba ratować Siemiona. Proszę księdza…
Głos Michasia wezbrał tak bezgraniczną ufnością, że proboszcz zaniepokoił się.
– Moje dziecko, cóż ja mogę zrobić?
– Wszystko, wszystko!
Duże oczy Michasia pociemniały. Chwycił księdza za rękę i oburącz mocno ją ścisnął.
– Siemion nie może umrzeć. Ksiądz musi… Ja nie chcę, żeby umarł. Ja…
Nie dokończył. Głos mu się załamał. I w tej chwili ksiądz Siecheń poczuł na swojej dłoni gorące wargi chłopca.
– Moje dziecko – powtórzył.
Pogładził Michasia po zwichrzonych włosach. Jakim ciężarem może być ufność!
– Nie wiedziałem, że znałeś Siemiona.
Michaś podniósł głowę.
– To mój przyjaciel – powiedział z akcentem dumy. – Prawdziwy przyjaciel. Jego wszyscy kochają. A mnie…
Zawahał się, jakby zląkł się, że za dużo powiedział. Widząc jednak badawcze spojrzenie proboszcza, zdecydował się.
– Bo mnie Siemion… Ksiądz nic nie wie… Kąpałem się raz i… on mnie uratował. Siemion!
Ksiądz Siecheń zbladł.
– Topiłeś się?
– Tak.
– I nic mi nie powiedziałeś?
Michaś spuścił oczy.
– Kiedy to było?
– O, dawno, na wiosnę jeszcze.
Spoza drogi dobiegł dźwięk szkolnego dzwonka, oznajmiający koniec pauzy. Ale ksiądz Siecheń nie słyszał go zapewne, bo nawet się nie ruszył. Michaś też został. Stali obok siebie w milczeniu. Ze wschodu nadciągały niskie, szare chmury. Stado kawek kołowało pomiędzy więdnącymi kasztanami.
– Proszę księdza – szepnął Michaś. – Ksiądz gniewa się na mnie, prawda?
Proboszcz uśmiechnął się smutno.
– Nie. Przykro mi tylko, że dowiaduję się ostatni.
– O, nie! – zaprzeczył gorąco Michaś. – O tym nikt nie wie. Siemion… – znowu zawahał się, lecz tylko na krótką chwilę. – Zresztą wszystko już księdzu powiem. Teraz można. Siemion prosił mnie, żebym nikomu nie mówił.
– Siemion?
– Tak. Powiedział, że to nic wielkiego, a ludzie gotowi zaraz z niego zrobić bohatera. Dałem mu więc słowo, że to pozostanie tajemnicą między nami. Taki cudowny był wtedy! Okrył mnie swoją kurtką. Potem aż do samych Sedelnik odprowadził. A później… jeszcze kilka razy brał mnie z sobą na łódkę. Razem z Fiodorem. Jeździliśmy aż do Mogiłek, na ten stary cmentarz. Jeśli więc o tamto prosił… Nie zrobiłem chyba źle?
– Nie – powiedział ksiądz Siecheń. – Nic złego nie uczyniłeś.
Uczuł jednak, że nie przyjął wyznania Michasia szczerze. Zdał sobie sprawę, że serce małego nie należało już do niego wyłącznie. Myśląc dotąd inaczej, czyż nie pozostawał od wielu miesięcy w złudzie? Oto nawet nie wiedział, kiedy przyszła chwila, w której na życie Michasia, dotąd tak proste i jawne, padł zaborczy cień, aby mógł pod jego osłoną wśliznąć się ktoś nowy. Pierwszy, najtrudniejszy wyłom uczyniony. Jak wielu odtąd ludzi będzie mogło z łatwością zdobywać łaknące i ufne serce dziecka, iluż zostawi w nim zdradzieckie ślady, pod jak licznymi, żłobiącymi głęboko śladami ugnie się chłopięca niewinność? Powrót? O, nigdy nie wraca się takim, jakim się odeszło! Ksiądz Siecheń czuł, że teraz z każdym dniem Michaś będzie się od niego oddalał. Aż przyjdzie chwila, gdy odejdzie zupełnie.
Przy obiedzie ukradkiem obserwował swego wychowanka. Nie mówił więcej o Siemionie. Ale oczy Michasia przysłonięte mgłą ciemniejszą jeszcze niż z rana, choć wbite uporczywie w stół, zdradzały jego myśli. Nie opowiadał jak zwykle o szkole, pytania zbywał odpowiedziami, których zwięzłość rwała dalszą rozmowę. Zaległo wreszcie milczenie. Ksiądz Siecheń jadł z gardłem ściśniętym. Po raz pierwszy nie znajdował wobec Michasia żadnych słów. Wiedział, że ani jedno nie stanie się pocieszeniem ani ulgą. Cóż możemy, gdy cierpi ktoś, kogo kochamy?