– To puszczyk.
– Tak? A mnie się wydawało, że to wiatr.
– Teraz słychać wiatr. Słyszy pan: jak gdyby jakaś skarga bardzo zwolniona.
Zamilkli obaj. Rzeczywiście szum ciągnął górą powoli i tak w tej chwili był jednolity, iż słyszało się jego bieg od końca do końca: najpierw ściszony pomruk, który miarowo, jakby się wspinał po niewidzialnych schodach, podnosił się, na samym szczycie wybuchał lamentem, aby stłumionym żalem znów opaść i wreszcie, echem przedłużony, zamilknąć. Jednak miejsce zupełnej ciszy zdawało się leżeć w innej zgoła rzeczywistości, bo tu zanim przebrzmiał ostatni oddech – już nowy z przeciwnej strony, niby z odległego lądu śpieszył w powietrzną wędrówkę.
Proboszcz nachylił się nad Morawcem.
– Może by jednak spróbował pan zasnąć. To dobrze panu zrobi. Potrzebne są panu siły.
– Siły? – zdziwił się Morawiec. – Do dalszej chyba ucieczki? O tym ksiądz myślał?
– Nie.
– Rozumiem.
Zły akcent zabrzmiał w głosie Morawca.
– Ksiądz przypuszcza zapewne, że po tych wszystkich kazaniach zechcę dobrowolnie powędrować do pana Nawrockiego. O, to ksiądz myli się, ksiądz mnie jeszcze nie zna. Nigdy tym drabom nie dam nad sobą zatriumfować. Jeżeli proponowałem księdzu pewien układ, pamięta ksiądz? to tylko dlatego, żeby księdza wypróbować, wybadać. Tylko dlatego! – powtórzył z naciskiem.
– I mam wrażenie, że ksiądz tej propozycji nie wziął chyba na serio? Gdybym wyczuł, że ksiądz może uczynić coś podobnego, zaręczam księdzu, że umiałbym księdza unieszkodliwić.
– Czy pan jest pewny, że nie uczynię tego?
Morawiec zaśmiał się.
– O tak! Najzupełniej. Ksiądz nie wziąłby mego życia na swoje sumienie. Nawet tak nędznego jak moje.
– Może właśnie dlatego nie wziąłbym go – szepnął proboszcz.
Zniżył głos.
– Jak pan musi siebie nienawidzić!
Morawiec wyprostował się.
– Co ksiądz powiedział?
– Myślę, że choć może pan nawet o tym nie wie, jednak pan nienawidzi siebie. Tak, nienawidzi pan siebie. Przecież wszystko, co pan teraz powiedział, dyktowała panu nienawiść. Ale pan jest poza tym dumny. O, wobec mnie może pan nim być, to nie o to chodzi. Tylko niech pan nie osłania się dumą wtedy, gdy przychodzi do pana Bóg. Niech pan nie ukrywa się przed Nim, tak jak ukrywa się pan przed ludźmi. Niech pan będzie sobą. Nie ma takiego człowieka, który by w swoim sercu nie posiadał bodaj najsłabiej tlejącego płomyka czystości i miłości. Czemu stara się pan własnymi dłońmi go ugasić?
– Ksiądz to mówi szczerze?
– Ja wierzę w pana – szepnął proboszcz.
Morawcowi zabiło mocniej serce, chciał coś powiedzieć, ale wzruszenie, którego dotąd nie znał, związało mu słowa w gardle. Miał wrażenie, jakby wszystko, co w nim żyło, doznało niespodziewanego uderzenia, jakby coś się w nim przesunęło, rozwiązało i rozpadło. I oto myśl, której nie wywołał, uświadomiła mu nagle, iż odczułby ulgę, więcej – szczęście nieomal, gdyby natychmiast, ani chwili nie zwlekając, osunął się przed tym dziwnym księdzem na kolana i wsparłszy czoło o jego pierś, zapłakał. Leżał jednak bez ruchu bardziej zdumiony swoim wzburzeniem i bardziej wobec niego nieufny niż skłonny podążyć za owym prostym podszeptem. Działały w nim teraz obok siebie dwie istoty, jedna złorzecząca drugiej, lecz każda zbyt słaba w swoim niepokojącym osamotnieniu, aby móc samodzielnie przemówić. Wzajemną obcość i wrogość zdawały się w tych właśnie przeciwnościach wyrównywać i w nich znajdować przewrotne nasycenie, jak gdyby zostały równolegle do istnienia powołane i na zawsze na wspólną zależność skazane. Były to niby dwa ciała, każde pozornie całkowite, lecz tak z sobą nawzajem sczepione, iż ruch jednego wywoływał natychmiastowy odruch drugiego.
Odwrócił głowę. Słowa proboszcza, chociaż dawno przebrzmiały, ciągle dźwięczały mu w uszach.
– Ksiądz żartuje! – powiedział oschle. – Ksiądz swoją wiarę źle umieszcza.
Zasnąć! Tylko tego pragnął. Uwolnić się od siebie, przestać istnieć wśród tej nocy każącej istnieć.
Znowu ogarnęła go niepewność, czy nie bredzi w gorączce. Ociężałość skuła jego ciało, już go prawie nie czuł, miał wrażenie, że leży na dnie ogromnej przepaści, zamkniętej ze wszystkich stron prostopadłymi i aż po niebo sięgającymi ścianami. Zamajaczył mu jakiś krajobraz: wielki obszar zeschłej, szarej ziemi, złomy kamienne, a w środku, o brzegach płaskich i martwych, jezioro tak chłodne i przezroczyste, iż zdawało się spoczywać pod lodowatą powłoką. Uczuł straszne pragnienie.
– Wody! – szepnął.
Ksiądz Siecheń nie dosłyszał. Nachylił się nad leżącym.
– Chce pan czegoś?
Morawiec drgnął.
– Nie, nie… niech ksiądz już idzie.
Ale ledwie to powiedział, ogarnął go strach na myśl, że zostanie sam. Odruchowo wyciągnął rękę, zanim jednak znalazł księdza, cofnął ją.
– Niech ksiądz idzie – powtórzył zmienionym głosem.
Proboszcz milczał chwilę.
– Pójdę niedługo. Albo jutro… chciałem pana o coś poprosić, oczywiście, jeśli pan będzie mógł, niech pan jutro rano nie odchodzi stąd, dobrze? Ja tu wrócę do pana.
– Ksiądz tutaj? – zaniepokoił się Morawiec. – Ksiądz może ma zamiar…
Ksiądz Siecheń zawahał się.
– Pan mi ufa, prawda? Niech pan niczego nie podejrzewa… Chciałem przynieść panu coś do zjedzenia, tylko tyle.
– Ach, to! – szepnął Morawiec.
– Więc jutro wczesnym rankiem?
– Jeśli ksiądz rzeczywiście przyjdzie…
– Przyjdę.
Morawiec zamknął oczy. I oto noc jak gdyby straciła swoją wrogość. Wiatr niesie zapowiedź świtu. Sen wychodzi na jego spotkanie. Spokój i cisza. Któż to mówił: „Wstań, a chodź…”
XII
Przy wielkich kasztanach, znaczących początek Sedelnik, Seweryn zwolnił kroku. Wprawdzie droga i tu pomiędzy pierwszymi, rzadko osiadłymi chałupami była pusta, od strony pola wieś okuta mrokiem robiła wrażenie wymarłej, wolał jednak zachować na wszelki wypadek ostrożność. Nie chciał, aby zobaczył go ktokolwiek, pędzącego nocą jak opętaniec. Obciągnął płaszcz, poprawił czapkę. Był już spokojny. Wariacki bieg na oślep poprzez pola zrobił swoje. Pozostał po nim szybki oddech, mocne bicie serca i palenie policzków wysmaganych wiatrem, ale właśnie z tymi jak gdyby ostatnimi dreszczami podniecenia było Sewerynowi dobrze.
Skręcając koło krzyża w główną ulicę wsi, spojrzał w kierunku plebanii: światło nie paliło się. Za to, gdy mijał posterunek, wydało mu się, że w głębi izby mignęła sylwetka Nawrockiego. Nie będąc jednak pewny, czy uległ złudzeniu, cofnął się na przeciwną stronę drogi i w cieniu drzewa przystanął. Ale stamtąd jasny prostokąt okna ukazywał tylko wnętrze izby: otwarte drzwi szafy, stół, w głębi półki z papierami. Drugie okno zamykała okiennica przepuszczająca zaledwie wąskie pasemko światła. Jednak wysoki cień człowieka na ścianie upewnił Seweryna, że pokój nie jest pusty. Bojąc się, że może go ktoś przyłapać na tym podpatrywaniu, chciał podejść bliżej, gdy w oknie ukazał się Nawrocki. Stało się to tak nagle, iż Seweryn odskoczył w tył. Sucha gałązka trzasnęła mu pod nogami, zaklął pod nosem. Dalej cofać się nie mógł, miał poza sobą parkan, gdzieś w pobliżu zaczął ujadać pies, rozległy się męskie głosy. W pierwszej chwili wydało się Sewerynowi, że Nawrocki dostrzegł go. Stał więc przyklejony plecami do płotu, w obawie, że najlżejszy ruch może go zdradzić. Dopiero, gdy zdał sobie sprawę z odległości dzielącej go od Nawrockiego i z mroku, uspokoił się. Nie mogąc jednak uwolnić się od wrażenia, że spojrzenie Nawrockiego biegnie w jego kierunku, schylił się i tak zgięty, na palcach przesunął się powoli poza niebezpieczne pole widzenia. „Trzeba teraz wziąć się w garść” – pomyślał znalazłszy się z powrotem na drodze. Wszystko szło dotąd jak najlepiej. Obecność Nawrockiego na posterunku przekonała go, że się nie omylił w przypuszczeniach. Co jednak miało oznaczać to „o dziesiątej” rzucone na pożegnanie Litowce?