Zanim wszedł do karczmy, spojrzał na zegarek: nafosforyzowane wskazówki wskazywały kwadrans po ósmej. „Ładny kawałek czasu przełaziłem” – pomyślał. W tym miejscu było już nieco jaśniej, zobaczył więc, że buty ma w rozpaczliwym stanie, ledwie widać było skórę spod grubej warstwy gliniastego błota. Tym lepiej! Jeszcze raz poprawił płaszcz i krokiem szybkim, jak gdyby wynikłym z długiego marszu, skierował się w stronę drzwi.
Litowka siedział za kontuarem.
– O, pan inżynier! – zawołał widząc wchodzącego.
Seweryn roześmiał się swobodnie.
– Nie może pan narzekać, żebym rzadko pana odwiedzał…
Zdjął rękawiczki, rzucił je na najbliższy stolik i zaczął rozcierać dłonie.
– Zmarzłem! Niech mi pan da kieliszek wódki, ale duży, wie pan: taki pański kieliszek.
Litowka zakrzątnął się żwawo.
– Już się robi. A może szklaneczkę?
Seweryn skinął głową.
– Niech będzie.
Nalewanie wódki zdawało się całkowicie pochłaniać uwagę Litowki. Ale mimo dobrodusznie opuszczonych powiek, zdążył obrzucić Gejżanowskiego szybkim spojrzeniem.
– Najlepsza, jaka jest! – cmoknął z zadowoleniem. – Dla znawców…
Seweryn ciągle uśmiechał się.
– Wszystko jedno jaka. Byle wódka.
– Pan inżynier był na spacerze?
– Tak – mruknął Seweryn.
Nie chciał się przedwcześnie rozgadać. Wziął szklankę i tłumiąc obrzydzenie, nie lubił bowiem wódki w tak dużej ilości, wypił trunek jednym przechyleniem.
– Jeszcze? – przechylił się przez szynkwas Litowka.
Seweryn ledwie mógł oddychać. Twarz nabiegła mu krwią.
– Nie, dosyć! Niech pan da jakąś przekąskę.
Zagryzając śledziem, poczuł się już dobrze. Rozpiął płaszcz.
– Odwaliłem, wie pan, porządny kawał. Lubię taką pogodę jesienną, najlepiej się chodzi, zwłaszcza jeżeli jest wiatr.
Litowka pamiętał, że przed paru godzinami Gejżanowski z mniejszym entuzjazmem odzywał się o dzisiejszej pogodzie. Coś tu się nie kleiło. Zdziwił się jednak niewinnie:
– Pan inżynier cały czas spacerował?
– A cóż takiego? Któraż teraz jest? – spojrzał na zegarek. – Co, już po ósmej, niemożliwe, chyba mój zegarek spieszy się… Ale nie, rzeczywiście, u pana też po ósmej. Kto by to pomyślał: dwie godziny. A mnie się wydawało, że najwyżej godzina. Odprowadziłem, wie pan, naszą władzę na posterunek i poszedłem sobie w stronę Skarbca. A ten Nawrocki – dorzucił po chwili – to biedak!
Litowka nadstawił uszu.
– No, niech pan pomyśli. Takie dyżury to nic przyjemnego: siedzieć i czekać, aż ktoś się pobije albo nożami porżnie. W dodatku całą jeszcze noc marnować…
Litowka zarechotał.
– E, całej nocy to on nie będzie siedział!
– A chyba, że tak. Teraz rozumiem, że mógł być w dobrym humorze.
– Ja myślę, że mógł – skrzywił się obleśnie Litowka.
Rozmowa utknęła. Seweryn nie chciał tak pośpiesznie wypytywać. Wyjął papierosa i poczęstował Litowkę. Nagle z sąsiedniego pokoju dobiegł piskliwy, histeryczny głos mężczyzny. Seweryn spojrzał pytająco.
– To nasz kierownik poczty – mruknął Litowka.
– Prawda! – roześmiał się Gejżanowski. – Zapomniałem, że pan ma szeroko teraz rozgałęziony interes. Ruch, co?
Litowka skrzywił się.
– Diabli tam taki ruch! Ta cholera już od dwóch godzin siedzi. Dwie bite godziny. Butelkę wódki wypił i jeszcze mu mało.
– Powinien się pan cieszyć, powodzenie!
– Takie powodzenie… Ona, uważa pan inżynier, ma dzisiaj co innego do roboty, niż z takim siedzieć.
– Tak? Zaciekawia mnie pan.
– Sama władza!
Seweryn ledwie opanował odruch radości.
– Co pan mówi?
– No, a on – ciągnął dalej Litowka – potrzebuje nie zmęczonej kobiety, rozumie pan, taki chłop…
– Niech więc pan przegoni tamtego.
– Przegonić! To łatwo powiedzieć: przegonić. Taki to jak pijawka, ani rusz go oderwać. Ścierwo, psiakrew!
Wtem skrzypnęły drzwi i na progu ukazał się pan Jabłoński. Drobny, chuderlawy, z twarzą o skórze szarej i zmiętej, a odwłokiem nienaturalnie długim, jak niekształtny worek obwisłym ku dołowi, potoczył dokoła oczami, których odrętwienie natychmiast pierzchło, gdy napotkały na stojących przy kontuarze.
– Pić! – zachichotał piskliwie i radosnym kroczkiem potoczył się na środek szynku. – Pić!
Był bez marynarki i kołnierzyka, szelki dyndały mu z tyłu pomiędzy spodniami. Litowka nasrożył się.
– Co pan znowu, co? To lokal publiczny…
Ale Jabłoński był już przy kontuarze.
– Jaki lokal? – bełkotał zachwycony. – Burdel nie lokal! Lej pan wódę. Dużo wódy, dużo dziewczynek. Raz kieliszek, i raz szczypnąć w pośladek. Pośladek! – ryknął niespodziewanie.
Otworzył szeroko oczy, jakby własny głos otrzeźwił go. I dopiero teraz, choć sądził, że dobrze zna Jabłońskiego, Seweryn zauważył niezwykłe piękno jego oczu. Osadzone pod niskim i wklęsłym czołem, przedzielone nosem, nad którym diabelskie moce musiały pracować, aby uczynić go tak niedorzecznie szkaradnym, płonęły te oczy przezroczystym blaskiem, jakimś ogniem niesamowitym, który je rozszerzał i nasycał złowrogą siłą. Seweryn nie ruszał się, urzeczony tym odkryciem. Jabłoński robił wrażenie, jakby niczego nie dostrzegał. Wątpliwe nawet, czy w ogóle poznał Gejżanowskiego. Grymas cierpienia śmiesznie wykrzywił mu twarz. Człowieczek jeszcze bardziej zmalał, skulił się w sobie i tak stał chwiejąc się lekko, miękki, zdawałoby się bez kości, podobny do zlepka gałganów.
Litowka głośno sapiąc, chciał wyjść spoza kontuaru, ale Seweryn dał mu znak ręką, żeby został. Nie spuszczał oczu z Jabłońskiego, wpił się w niego łakomie, całkowicie pochłonięty groteskowością cierpienia. Ten zaś wyciągnął przed siebie ramiona i końcami palców zaczął wykonywać ruchy zwolnione, jak gdyby czegoś dotykał.
– Znowu to szkło – poskarżył się płaczliwie. – Dokoła szkło.
Litowka odwrócił się i machnął pogardliwie ręką.
– Zaczyna swoje. Jak tylko urżnie się…
– Psst – uciszył go Seweryn.
Jabłoński zwrócony był twarzą w stronę Gejżanowskiego, ale spojrzenie jego oczu, ciągle rozszerzonych strachem i bólem, zdawało się przenikać ciało jak rzecz przezroczystą i biegło dalej ku jakiemuś niewidocznemu punktowi.
– Szkło! – powtórzył bezdźwięcznie.
Nagle szarpnął się.
– Nie chcę! Nie dam się, nie poddam się!
Jął podrygiwać na swoich krótkich i cienkich nóżkach, wymachiwać niezdarnie rękoma, jak krab uwięziony w błocie. Zmierzwione włosy zjeżyły mu się, szelki niby długi ogon dyndały z tyłu.
– Nie dam się, koniec z tym, koniec! – bełkotał.
Nachylił się ku Gejżanowskiemu i tajemniczo zaszeptał:
– Ona będzie jeszcze długo żyć, na złość mnie, zobaczy pan. Chyba… A jeśli pan nie zobaczy, to co? – usta rozszerzyły mu się w szkaradnym uśmiechu, ale oczy płonące nieomal białym już blaskiem wyrażały coś innego: całe piękno zła. – Nigdy nie wiadomo, co się stanie, prawda? Jedna minuta i już… wolność. Niech żyje wolność! – wrzasnął.
Rozejrzał się dokoła. Wzrok jego obojętnie ześliznął się po wspartym o kontuar Litowce i spoczął na Gejżanowskim. Przez chwilę patrzyli na siebie. Na twarzy Jabłońskiego ukazał się pogardliwy uśmiech. I Seweryn pierwszy spuścił oczy. Poczuł się nieswojo wobec tego spojrzenia, cofnął się o krok. Ogarnęło go niedorzeczne przypuszczenie, iż Jabłoński odgaduje jego myśli. Cisza stawała się coraz przykrzejsza. Za drzwiami huczał wiatr. Seweryn spojrzał nerwowo na zegarek.