– Straszna dzisiaj wichura – powiedział zaciągając się.
Administrator przytaknął. Zaczął nawet coś mówić o szkodach wyrządzonych we wsi i lasach przez wiatr, ale Seweryn nie słyszał ani jednego słowa. Wzrok jego bezcelowo błądząc dokoła padł nagle na stolik, przy którym stał Ramian. Leżała tam otwarta gazeta. Seweryn z dala przeczytał jeden z tytułów, wydrukowany wielkimi czcionkami: „Zastrzelenie bandyty Buraka…” Drgnął i poczerwieniawszy szybko cofnął się.
W tym momencie Ramian widząc, że Gejżanowski nie słucha, umilkł. Kiedy jednak dostrzegł zmieszanie Seweryna, na nowo poszukał ucieczki w słowach. Pogodzony od dawna ze swoją trudnością wysłowienia się, zdumiał się, że teraz mówienie przychodzi mu z taką łatwością. Nie szukał, jak zawsze, potrzebnych wyrazów, same przychodziły, tłoczyło się ich nawet zbyt wiele, śpieszył się, aby wszystkie wypowiedzieć, żadnego nie uronić, jak gdyby w obawie, że z jednym nieopatrznie utraconym zginą i wszystkie inne. Tak się rzeczywiście stało. W pewnym momencie, w chwili najgwałtowniejszego natłoku myśli, pan Ramian uczuł, że słowo, które za kilka sekund miało mu być potrzebne, zaciera się i topnieje. Przerażony pustką, która otwierała się w tym szybko zbliżającym się miejscu, zaczął mówić wolniej. Poczerwieniał ze zdenerwowania, wybełkotał szeptem kilka bezsensownych zdań i wreszcie, ostatecznie zmordowany, zamilkł.
Tymczasem Seweryn spokojnie dopalał papierosa. Powoli, ciesząc się oszczędnością swoich ruchów, strzepnął długi słupek popiołu.
– No, tak… powiedział.
Odwrócił się i wskazał na gazetę.
– Czytał pan to?
Pan Ramian ocierał chustką spocone czoło.
– Co? To? A owszem czytałem… przed chwilą właśnie, dopiero co…
Kręcił się niespokojnie, dręczony zalewającym go gorącem. Głową tak manewrował, żeby nie spojrzeć Gejżanowskiemu w oczy. „Boi się o posadę” – z triumfem pomyślał Seweryn.
Dogasiwszy papierosa, wsadził ręce w kieszenie spodni.
– I cóż pan na to? – spytał.
Pan Ramian zasapał rozpaczliwie.
– Ciekawy jestem, co pan o tym sądzi? Jakie jest pańskie zdanie…
– Co ja sądzę? Moje zdanie? – wydławił wreszcie z siebie administrator. – Cóż… wola boska. Wola boska – powtórzył beznamiętnie.
– Tylko tyle? – roześmiał się Seweryn.
Widząc jednak, że już nic więcej z Ramiana nie wydobędzie, spoważniał.
– Może ma pan i rację – powiedział wspaniałomyślnie.
I szybko zmienił temat rozmowy.
– Pan jeszcze do mego ojca idzie?
– Nie, nie! – skwapliwie zaprzeczył administrator – już byłem. Do domu muszę spieszyć, robota jeszcze czeka. Pozwoli więc pan inżynier, że go pożegnam.
– Dobranoc panu.
Wyciągnął rękę, ale pan Ramian szukając czapki tak się jakoś zakrzątnął, iż nie wiadomo było, czy w ogóle zauważył ruch Seweryna. Ten zagryzł tylko wargi i lekko poruszył dłonią w powietrzu, jakby rozpędzał niewidzialny dym. Administrator szybko wyszedł.
Seweryn został sam w hallu. Już chciał pójść do jadalni, gdy wydało mu się, że z pokoju ojca dobiegły kroki zmierzające w stronę drzwi. „Czyżby stary chciał ze mną rozmawiać?” – zaniepokoił się. Wstrzymał oddech. „Nie, przesłyszałem się” – upewnił się po chwili. W domu była cisza. Odetchnął z ulgą. Wziął ze stolika zostawioną przez Ramiana gazetę, przedarł na pół i zmiętą cisnął do kosza.
Kolację jadł wolno, lecz z apetytem. Półmrok wydłużający rozległą salę, ściany, które dzięki ciężko oprawnym obrazom zdawały się chylić ku podłodze, bezszelestne ruchy usługującego Franciszka, leniwe ciepło idące od kominka, a przede wszystkim cisza rozległego domu i świadomość, że poza plecami biegnie w mroczną głąb długa amfilada pokojów – wszystko to, odcięte od wichury szalejącej na dworze, od brzęku rynien, szumu drzew i łoskotu z rzadka szarpiącego okiennicami, stwarzało nastrój łagodny, nasycony spokojem i bezpieczeństwem. „Ciekawy jestem, co jutro będę robić o tej porze? – pomyślał. – Powinno już być po wszystkim! Cała wieś będzie się trząść od domysłów.” Uśmiechnął się. Ale w zestawieniu z obecną atmosferą cały zamierzony plan znowu wydał mu się nieomal nierzeczywisty. Zniecierpliwiony własnym niezdecydowaniem, więcej: niemożnością całkowitego wżycia się w to, co miały przynieść najbliższe godziny, odsunął talerz. Franciszek, jak opiekuńczy duch, natychmiast wyłonił się z kąta i stanął obok. Seweryn ledwie zdążył opanować gwałtowny odruch niechęci. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że gdy jadł – Franciszek przez cały czas musiał na niego patrzeć. Chciał więc sobie przypomnieć, jak się zachowywał i jaki miał wyraz twarzy. Jednocześnie przemknęło mu przez głowę: czy Franciszek wie już o śmierci Buraka? A inni, cała służba, ci wszyscy, którzy znali zabitego jeszcze jako dziecko, pamiętali go wyrostkiem? Przypomniał mu się nagle jeden letni dzień sprzed dwóch lat: wrócił do domu o tej samej mniej więcej porze co dzisiaj, sam jadł kolację, usługiwał Burak, mniej wprawdzie bezszelestny i sprawny niż Franciszek, ale za to bezpośredniejszy, bliższy w swojej nieporęcznej młodzieńczości. Tego wieczoru Burak po raz pierwszy miał przyprowadzić Sewerynowi dziewczynę ze wsi. Chociaż byli w jadalni sami, zakomunikował mu te wiadomości poufnym szeptem, głosem, który zbyt dygotał podnieceniem, aby brzmiał spokojnie. Nazajutrz, gdy zjawił się rano ze śniadaniem, o nic nie pytał, ale Seweryn łatwo odczytał w jego oczach błysk zaciekawienia. Ten błysk często później wracał w spojrzeniach lokajczyka. „Ciekawe, jak Burak wyglądał w chwili śmierci?” – pomyślał Seweryn. Chciał sobie wyobrazić twarz, którą pamiętał, ściętą chłodem śmierci. Jednak nie tylko jej nie ujrzał, ale nawet rysy żyjącego Buraka zaczęły mu się w pamięci zacierać.
W salonie zachrobotał zegar i jedno jasne, niespodziewanie czyste uderzenie przeniknęło z ciemności: pół do dziewiątej. Najdalej za godzinę Nawrocki powinien być u siebie w domu. Seweryn podniósł się ociężale. Dopiero teraz, gdy stanął, odczuł znużenie.
– Gdzie pan inżynier każe podać herbatę? – zapytał Franciszek.
– Jak zawsze do salonu… Albo nie, niech Franciszek zaniesie do mego pokoju, zmęczony jestem, zaraz się położę.
– Słucham pana inżyniera.
Pokój, który zajmował Seweryn, znajdował się na prawym skrzydle domu. Z hallu prowadził w tamtą stronę długi korytarz, można również było przejść pokojami aż do tzw. małej biblioteki, skąd drzwi wychodziły na ten sam korytarz. W połowie drogi Seweryn zatrzymał się.
Okiennice w drugim salonie były jeszcze nie zamknięte. Światło z jadalni dobiegało tu ledwie uchwytnym odblaskiem, nikłym, dogasającym drżeniem zatrzymywało się przed progiem i ciemność rozległego pokoju, jak gdyby niczym nie ograniczona, otwierała się na ciemność nocy ogromną i gęstą, a tylko gdzieś w odległej głębi bitą szumem i wznoszącą się kłębami cieni. Nagle, nieomal pod samym oknem, przeniknął ciszę krzyk puszczyka.
Seweryn zawrócił. Szybkim krokiem przeszedł przez salon, stołowy, minął hall i zapukał do pokoju ojca. Nikt nie odpowiedział. Nacisnął więc klamkę i lekko uchylił drzwi: gabinet był pusty i ciemny, świeciło się w sypialni. Miękki dywan stłumił odgłos kroków. Przed progiem Seweryn zatrzymał się.
Gejżanowski ubrany w swój domowy szlafrok, przypominający habit zakonny, klęczał przy łóżku na klęczniku obitym czerwonym pluszem, z głową wspartą o pulpit. Odwrócony plecami do drzwi, nie zauważył obecności syna. Seweryn skrzywił się pogardliwie. „Stary bigot!” – pomyślał. Nie chcąc jednak, aby rozmowa rozbiła się o pierwsze trudności, cofnął się do gabinetu i głośno chrząknął.
– Czy można? – spytał.