Выбрать главу

W sypialni zaszeleściło.

– Kto tam?

„ Udaje, że mnie nie poznał, komediant!” – uśmiechnął się z niechętnym politowaniem.

– To ja, Seweryn, można wejść?

Gejżanowski stęknął boleściwie i przyczłapał drobnym, starczym kroczkiem. Nie mogąc nic dojrzeć w ciemnościach gabinetu, podniósł rękę do oczu.

– To ty, Sewerynie?

– Tak. Nie przeszkodziłem ojcu?

Gejżanowski przechylił głowę.

– Masz interes?

– Owszem, chciałem z ojcem pomówić o pewnej sprawie.

– Koniecznie dzisiaj?

Seweryn aż zęby zacisnął z pasji. Powiedział jednak spokojnie.

– Jeśli ojciec teraz nie może…

– Zaraz… zaraz – przerwał mu stary. – Nie powiedziałem, że nie mogę. Pytam tylko, czy masz interes? Bo godzina, wiesz, tego… No, ale jak masz… zapal z łaski swojej światło. Nie, nie na biurku, po co tyle światła… o tak!

Cofnął się do sypialni i dopiero zgasiwszy lampę wrócił z powrotem. Spojrzał z ukosa na Seweryna, który zdążył się już rozsiąść w fotelu i podrzuciwszy nerwowym ruchem ramiona do góry począł przechadzać się. „Nie pójdzie łatwo” – pomyślał Seweryn. Zerknął na zegarek: za kwadrans dziewiąta. Wyjął papierosa i zapalił.

Gejżanowski znowu zadygotał ramionami.

– Już papieros? – zaskrzypiał. – Że też chwili nie możesz obejść się bez tego świństwa.

– Mam zgasić?

Stary machnął ręką.

– Wszystko jedno!

Przez chwilę jeszcze spacerował, wreszcie zatrzymał się przed Sewerynem.

– Powziąłem dzisiaj ważną decyzję! – podniósł palec do góry.

– Tak? – zainteresował się uprzejmie Seweryn.

– Wiesz, że na wiosnę roboty koło odbudowy naszego kościoła będą skończone? Przypuszczam, że najdalej na marzec…

– To pięknie!

– Pięknie?

Gejżanowski zamrugał oczami i poczerwieniał.

– Cóż to znowu za określenie? Pięknie, pięknie… Czy ty naprawdę nie czujesz, że o podobnych sprawach nie mówi się w ten sposób? Z tobą nigdy nie dojdzie do ładu. Pięknie! Nie zdajesz sobie nawet sprawy… Ech! – machnął desperacko dłonią. – Zresztą wszystko jedno… nie myśl, że chcę cię przerobić, dawno już z tego zrezygnowałem.

Powoli uspokajał się. Chęć zwierzenia się z zamierzonych planów była w nim silniejsza od oburzenia.

– Postanowiłem więc zrealizować plan, który od dawna leżał mi na sercu – mówił spokojnym już tonem. – Uważam, że dojście od nas do kościoła nie jest odpowiednie, to jest może nie tyle odpowiednie, ile związane z wielu trudnościami, rozumiesz? Trzeba przechodzić przez całą wieś, to dosyć kłopotliwe, nie zawsze ma się ochotę…

– Oczywiście – przytaknął skwapliwie Seweryn.

Stary Gejżanowski rozpromienił się.

– Jesteś tego samego zdania? To świetnie… Postanowiłem więc te trudności rozciąć jednym, stanowczym posunięciem, jakim, domyślasz się?

Seweryn gryząc wargi, żeby nie wybuchnąć śmiechem, zaprzeczył skinieniem głowy.

– Nie domyślasz się? – krzyknął Gejżanowski. – No, oczywiście, mogłem się tego domyślić… to nie jest takie proste, choć właśnie takie proste. Postanowiłem więc, postanowiłem – powtórzył rozkoszując się brzmieniem własnego głosu – wybudować na Zelwiance most… No?

– To wspaniałe! – zawołał Seweryn.

– Zaraz zaraz… Nie wiem, czy chwytasz, na czym rzecz polega?

– Doskonale.

– A więc?

– Ojciec chce zbudować most, żebyśmy mogli przedostawać się do kościoła, krótszą drogą, prosto z parku z ominięciem wsi, tak?

Gejżanowski wyprostował się.

– O, właśnie! – zawołał z triumfem.

– To doskonała myśl – stwierdził Seweryn.

Jednak Gejżanowski, jak każdy odkrywca, był pełen wątpliwości.

– Sądzisz? – spytał z niespokojnym powątpiewaniem.

– Ależ tak, na pewno, to doskonały pomysł. Przecież od nas do kościoła jest w prostej linii bardzo niedaleko.

– Prawda?

– Po cóż więc to uciążliwe okrążanie? I to jeszcze przez wieś, żeby mieli się na kogo gapić. Bardzo słusznie. Kiedy ojciec zamierza przystąpić do budowy?

Gejżanowskiego całkowicie pochłonął entuzjazm.

– Jak najprędzej! W ciągu zimy to, myślę, już się nie da zrobić, ale wczesną wiosną, żeby na Wielkanoc wszystko było gotowe. Plany już mam, kosztorys także… tylko przystępować do roboty!

Osłabiony perspektywami, które z gwałtownym pośpiechem rysowały mu się w wyobraźni, Gejżanowski usiadł za biurkiem.

– No, tak! – stuknął palcem.

Nagle sposępniał.

– Chociaż tak prawdę mówiąc, po co to wszystko? Dla kogo? Mnie niewiele już pozostało do życia… A ty? Tobie to przecież wszystko jedno, dla ciebie te sprawy nie odgrywają roli… głupstwa, co?

Seweryn przybrał bardzo poważny wyraz twarzy.

– Mylisz się, ojcze, źle mnie sądzisz, bo to bynajmniej nie jest dla mnie obojętne. Przeciwnie…

Umilkł, aby milczeniem lepiej podkreślić wypowiedziane słowa. W oczach starego mignął błysk nadziei.

– Naprawdę?

– Ależ tak! – zapewnił gorąco Seweryn. – Tylko ja o tych rzeczach nie lubię mówić… nie umiem mówić.

– Trzeba mówić – szepnął Gejżanowski – koniecznie trzeba mówić.

W ciszę, która zapanowała teraz w pokoju, wdarł się gwałtowny szum wiatru. Seweryn spojrzał ukradkiem na zegarek: dziewiąta. „Z tym ramolem nigdy się nie dogadam” – pomyślał.

Rzeczywiście Gejżanowski zdawał się całkowicie zapomnieć, że Seweryn chciał z nim jakąś sprawę omówić. Zgarbiony nad biurkiem, wpatrywał się nieruchomymi oczami w jeden punkt, pochylał powoli głowę, wciskał ją między ramiona, jak gdyby na plecy wkładano mu ogromny ciężar. Wreszcie ocknął się.

– Aha, prawda! Miałeś do mnie jakiś interes, tak?

– Owszem, tylko może ojciec jest zmęczony?

Gejżanowski drgnął i wyprostował się.

– Nie, skądże? Ja nie jestem jednym z was, młodych, żebym był zmęczony. To tylko wy narzekacie ciągle na zmęczenie.

Możliwie najoględniej Seweryn zaczął wyłuszczać swoją sprawę. Chodziło mu o ustalenie terminu wyjazdu za granicę. Ponieważ w tym roku miał zdawać ostateczne egzaminy, tłumaczył, iż wolałby nie spóźnić się na rozpoczęcie wykładów. Wprawdzie zaczynały się za parę dopiero tygodni, jednak ze względu na systematyczność studiów pożądany byłby wyjazd nieco wcześniej.

Gejżanowski słuchał uważnie, bębniąc palcami po biurku. Gdy Seweryn skończył, spytał:

– Więc ostatecznie, kiedy chcesz jechać?

Seweryn zawahał się.

– No, jak najprędzej. Po co marnować czas, prawda?

Gejżanowski chciał jednak dokładnej daty. Seweryn zaryzykował.

– O, choćby jutro.

Stary nie zaprotestował.

– Jutro? – powtórzył tylko.

Poczuł widać chłód bo szczelniej otulił się szlafrokiem i dłonie zanurzył w rękawy. Ponieważ siedział w pewnej odległości od biurka, krąg lampy tylko głowę jego wyłaniał z cienia; stożkowate sklepienie łysej czaszki, twarz drobną i pomarszczoną o wąskich, zwiędłych wargach i z nosem, którego ostry zarys nadawał policzkom wyraz ptasiej drapieżności. Spod półprzymkniętych powiek zaledwie widać było źrenice: nikłe, wyblakłe pasemko, nieruchome, uwięzione, zdawało się, w skorupie woskowej. „To jest mój ojciec?” – pomyślał nagle Seweryn i ogarnęło go zdumienie, jakby po raz pierwszy odkrył nie znaną dotąd prawdę. Cóż go właściwie z tym śmiesznym, zniedołężniałym człowiekiem łączyło? Młodość, którą w sobie czuł, nie miała nic wspólnego z tamtą przywiędłą starością i sama myśl o prawdopodobieństwie jakiegokolwiek powinowactwa wydała mu się obrażająca i wstrętna. Miał wrażenie, że gdyby przez dłuższy czas przypatrywał się ojcu, powtarzając sobie jednocześnie, że to jest właśnie ojciec, uczułby wreszcie do samego siebie nienawiść. „Gdybym miał kiedy tak wyglądać – myślał – wolałbym nie żyć. Cóż bowiem może wynagrodzić podobną wegetację, czymże się jest, gdy przestaje się przyciągać ludzi, a w ich oczach zamiast zainteresowania znajduje się obojętność? A jednak kiedyś… – Seweryn zagryzł wargi. – Nie, nigdy!”