Za oknami wiatr targał małymi jabłonkami, zżółkły, usychający ogród szeleścił monotonnie. Dalej, aż po niski horyzont, leżała nieruchoma szarość zoranych pól.
Po obiedzie ksiądz przeszedł do swego pokoju. Michaś został w pierwszym, miał odrabiać lekcje. Ale nie pracował dłużej niż kwadrans. Wkrótce usłyszał proboszcz szelest odsuwanego krzesła. Michaś podszedł do okna. Stał chwilę, potem otworzył drzwi do sionki. Za chwilę znalazł się przed domem. Patrzył w stronę drogi. Już zmierzchało. Na szybach ukazały się drobne krople deszczu. Wiatr wzbierał, kłęby zwiędłych liści wirowały w powietrzu.
Nagle zaturkotał na szosie wóz. Michaś pędem pobiegł ścieżką, pchnął pośpiesznie furtkę i zatrzymał się na skraju drogi, której ostry zakręt osłaniały w tym miejscu wysokie brzozy. Ksiądz Siecheń podniósł się. Zobaczył tylko głowę chłopca. Turkot szybko się zbliżał.
Proboszcz zawahał się. W domu była cisza, tylko z kuchni dobiegał głos starej Ksieni i stuk zmywanych talerzy. Przeszedł do jadalni. Na stole leżały poroztwierane książki i zeszyty. Drzwi do sionki były uchylone. Dmuchał stamtąd chłodny powiew.
Gdy wyjrzał na ganek, zobaczył Michasia wracającego. Szedł wolno, ociężale powłócząc nogami, przygarbiony, ze spuszczoną głową. W pierwszej chwili wydało się księdzu, że zbliża się ktoś obcy, nieznany. Jakby nowymi zupełnie oczami ujrzał Michasia. Nie było w nim już nic z łagodnego dziecięctwa, które jeszcze wczoraj miał w ruchach, w głosie, w całej postaci. Kiedy w odległości kilku kroków od ganku podniósł głowę i zatrzymał się na sekundę spostrzegłszy opiekuna, zobaczył proboszcz przed sobą, w szarzejącym zmierzchu, twarz dojrzałego chłopca o rysach, które, mogło się zdawać, jedna chwila niespodziewanie wykończyła, żłobiąc delikatne policzki twardymi cięciami, a czołu odbierając jasny spokój. Zrobił ruch, jakby chciał cofnąć się.
– Michasiu! – zawołał ksiądz.
Podszedł pod ganek. Skrył go cień pnącej winorośli i drewnianych kolumienek.
– Deszcz pada, dziecko, chłodno, a ty chodzisz tak lekko ubrany… zaziębisz się jeszcze.
Po chwili spytał:
– Odrobiłeś już lekcje?
Na drodze znowu zaturkotał wóz. Michaś odwrócił się i nasłuchiwał.
Ale podobnie jak przedtem, była to zwykła chłopska furmanka. Skręciła zaraz w boczną miedzę. Deszcz padał coraz większy. Poprzez wiatr dochodził niedaleki bełkot dworskiego młyna.
Michaś poruszył się.
– Dlaczego on tak długo nie wraca?
Ksiądz Siecheń spodziewał się tego pytania. Dobrze domyślał się: to powrotu doktora od Siemiona tak niecierpliwie oczekiwał Michaś. Ale zamin zdążył mu odpowiedzieć, ten zbliżył się tak blisko, że ksiądz uczuł na twarzy jego oddech.
– Może już nie żyje? – zawołał z rozpaczliwą niepewnością.
Uderzony tym przejmującym akcentem ksiądz Siecheń przypomniał sobie, że przed wieloma laty, w czasie wojny, gdy wśród ciemnej nocy odnalazł na polu ciężko rannego przyjaciela, podobny okrzyk i jemu się wyrwał. Głęboko w świadomości, jakby uśpione, lecz niezmienne, gdy ocknie się nagle, odnalazł przerażenie. Lęk, który budzi śmierć. Ostry dreszcz go przeszył. Uczuł chłód pod czaszką. Miał przez sekundę wrażenie, że wszystko dokoła zmarło. Sylwetka stojącego na progu Michasia zastygła w bezruchu. Nie widział już jego twarzy. Wyciągnął więc rękę i pod palcami rozpoznał pierś chłopca.
– Mój mały… – szepnął tkliwie.
„Boże! – myślał – nie opuszczaj tego dziecka w ciężkiej godzinie. Nie odchodź go, jeśli raz obdarzyłeś łaską. Uchroń od cierpienia, które rzuca w przedwczesną samotność. Pomóż, Panie, spokojnie dojrzeć temu sercu”.
Spytał:
– Pamiętasz, Michasiu, chorobę Ksieni? W zeszłym roku?
– Tak.
– I jak jednego dnia, wieczorem, pamiętasz, wszedłem do twego pokoju, klęczałeś przed łóżkiem i modliłeś się.
– Pamiętam.
Ksiądz Siecheń mocniej przygarnął chłopca. Jakże pragnąłby usłyszeć w tej chwili jego gwałtowny szloch, płacz, który sercu nie pozwala zastygać. Ale Michaś, choć poddał się ramionom księdza, dalej stał nieruchomy, z oczami wbitymi w ziemię.
– A teraz? – podjął proboszcz. – Nie próbowałeś teraz?
Poczuł, że Michaś drgnął. Nie odpowiedział jednak. Ksiądz Siecheń otworzył usta, lecz zdanie, które chciał rzucić, zamarło mu na wargach. Ogarnął go lęk, że za chwilę mogą paść słowa, które zniszczą wszelką nadzieję. Opanował się jednak. Za daleko już się posunął, aby teraz cofać się.
– Modlitwa! – zawołał żarliwie. – Dziecko moje drogie, nie sądzisz, że przyniosłaby ci ulgę?
Zaległa cisza. Wreszcie Michaś powiedział krótko:
– Nie.
Jego głos zabrzmiał spokojnie, był opanowany, zadźwięczał w nim nie znany dotąd twardy akcent. Patrzył proboszczowi prosto w oczy.
– Wtedy to było co innego – dorzucił po chwili.
I lekkim, choć stanowczym ruchem wysunął się z objęcia.
– Pójdę lekcje dokończyć, dobrze?
Przeszedł cicho przez ganek. Znalazłszy się w sionce zamknął za sobą drzwi.
III
Noc, którą Siemion i Taisa spędzili bezsennie, bezsenna była i dla księdza Siechenia.
Zaraz po kolacji, choć padał duży deszcz, Michaś wymknął się niepostrzeżenie z domu. Długo nie wracał. Minęło pół godziny. Godzina. Ksienia położyła się już spać.
Proboszcz nie mógł znaleźć dla siebie miejsca. Daremnie bronił się przed niepokojem. Próbował czytać. Ale nie mógł skupić myśli. Zaczął więc krążyć po swoim pokoju, potem przeszedł do sąsiednich. Kroki donośnym echem rozbrzmiewały w pustym domu. Skrzypiała podłoga, Pękały wilgocią trawione meble.
Co jakiś czas, złudzony niewyraźnym odgłosem, zatrzymywał się nasłuchując, czy nie rozlegną się za domem oczekiwane kroki. Ale tylko deszcz bił w szyby i wiatr szumiał w ogrodzie. Chcąc upewnić się, otwierał okno. Chłód wdzierał się do wnętrza. Smuga światła ukazywała gęste strugi deszczu. Dalej, w głębi, była ciemność.
Raz wydawało się proboszczowi, że plusnęła kałuża i jakby jakiś cień poruszył się w mroku. Zawołał: Michasiu! – Nikt nie odpowiedział. Zamknął więc okno. W stołowym wybiła dziesiąta. Nie mógł dłużej czekać i przeciągać chwil niepewności. Postanowił wyjść. Był już gotowy, w płaszczu i w kapeluszu, gdy na ganku skrzypnęły deski.
Szybko pchnął drzwi. Niewyraźna sylwetka ledwie była widoczna w ciemnościach.
– To ty, Michasiu?
– Tak – odpowiedział cicho.
Cofnął się więc do pokoju, żeby go przepuścić. Michaś wszedł wolno, przy drzwiach zatrzymał się.
– Jak ty wyglądasz! – załamał ręce proboszcz.
Chłopiec chciał coś powiedzieć, ale twarz skurczyła mu się tylko boleśnie. Był bez palta, bez czapki, cały przemoknięty, woda spływała mu po twarzy i z ubrania, drżał.
Ksiądz Siecheń przyciągnął go do światła.
– Rozbieraj się zaraz.
Sam pobiegł po świeżą bieliznę. Gdy wrócił, Michaś siedział na krześle i rozsznurowywał buciki. Na podłodze utworzyła się duża kałuża. Widząc, że zziębniętemu z trudem przychodzi poruszanie, zaczął mu pomagać. Ściągnął z ramion kurtkę nasiąkłą deszczem, rozpinał mokrą zupełnie koszulę.
Michaś nie protestował. Był znowu dzieckiem bezradnym i powolnym. Bez jednego słowa poddawał się pośpiesznym ruchom opiekuna. Wyglądał tak żałośnie, że ksiądz Siecheń nie miał serca robić mu wyrzutów. O nic chwilowo nie pytał. Ułożywszy go w łóżku poszedł do kuchni postawić wodę na herbatę.