Wtem Gejżanowski podniósł głowę i jego oczy, z wysiłkiem wyłuskane z woskowego okrycia, spoczęły na Sewerynie.
– Więc chcesz jutro? – powiedział. – Dobrze… Zajdź do mnie rano, dam ci pieniądze na drogę.
Seweryn tak był przygotowany na odmowę, że szybka zgoda ojca oszołomiła go.
– Dziękuję ojcu – bąknął zmieszany – ojciec nawet nie wie…
Gejżanowski skrzywił się cierpko.
– Dobrze, dobrze… Nie wysilaj się na dziękowanie. Obejdę się bez tego, zapewniam cię. Wiesz, że nie lubię podobnych scen, zwłaszcza o tak późnej godzinie. No, czas już spać!
Widząc, że ojciec wstaje, podniósł się.
– Dobranoc ojcu.
Gejżanowski zrobił kilka kroków w kierunku sypialni, ale przed progiem zatrzymał się i z cienia, spomiędzy podniesionych ramion dobiegł jego skrzypiący głos:
– Wiesz już o tym?
Seweryn drgnął.
– O czym? – spytał niepewnie.
– Czytałeś dzisiaj gazety?
– Tak.
– No, więc?
– Aha, ojcu pewnie chodzi o wypadek z tym Burakiem, tak?
Gejżanowski zmrużył oczy.
– Nie! – wyseplenił. – Chodzi mi o trojaczki, które urodziły się pod Wilnem. Dobranoc.
Wykręcił się niespodziewanie żywo i zniknąwszy w sypialni, zatrzasnął za sobą drzwi. Seweryn zbladł.
– Zgaś światło! – zawołał z drugiego pokoju Gejżanowski.
Seweryn machinalnie przekręcił kontakt i wolno wyszedł. W korytarzu spotkał Franciszka.
– Herbata jest w pokoju pana inżyniera – powiedział lokaj.
– Dziękuję… Aha! Niech Franciszek obudzi mnie jutro wcześnie, o siódmej… I proszę przygotować moje rzeczy.
– Pan inżynier wyjeżdża?
– Tak.
Znalazłszy się u siebie, Seweryn sprawdził godzinę: było czternaście po dziewiątej. Chwilę stał zastanawiając się, co robić. Potem przekręcił klucz w zamku, zdjął marynarkę, rzucił ją na krzesło i stanąwszy przed lustrem przyjrzał się uważnie swojej twarzy. Wydało mu się, że nie wyrażała żadnych uczuć. Przeciągnął się leniwie i z zadowoleniem. W domu była cisza.
Podszedł do biurka, wyciągnął dolną szufladę i spod chaotycznie porozrzucanych drobiazgów wydobył rewolwer. Sprawdził, czy nabity, a gdy przekonał się, że tak – zabezpieczony położył na biurku. Znowu spojrzał na zegarek. Miał jeszcze sporo czasu. Zapalił więc papierosa i rozciągnął na łóżku. Leżał z otwartymi oczami, o niczym nie myślał.
Ledwie Jabłoński wyszedł, Litowka wygramolił się spoza kontuaru i zajrzał do Anny. Jednak z początku, gdy stanął we drzwiach, nic w pokoju nie zobaczył, tak powietrze było szare od dymu z papierosów. Za to już od samego progu uderzyła go okropna duchota mdłych perfum połączonych z kwaśnymi wyziewami alkoholu i tytoniu. Pokój wyglądał jak po zbiorowej i wielogodzinnej hulatyce. Niedopałki walały się po podłodze, koło łóżka leżały upaprane talerze, resztki nie dojedzonej kiełbasy, rozdeptane plasterki ogórka, dalej pusta butelka po wódce. Krzesła leżały poprzewracane po kątach, ze stołu przesuniętego pod ścianę żałośnie zwisała wymiętoszona i z poszarpanymi frędzlami serweta.
Litowka uważnym spojrzeniem przyglądał się spustoszeniu. I tak zajęły go te ślady zabawy pana Jabłońskiego, iż na chwilę zupełnie zapomniał o obecności Anny. Dopiero gdy na nią spojrzał, ogarnął go gniew. Siedziała na łóżku wśród porozrzucanej i zmiętej pościeli, z podwiniętymi pod siebie nogami, skulona, w koszuli tylko.
Litowka poczerwieniał.
– Dlaczego nie ubierasz się?
Widząc, że Anna nie rusza się, podszedł do niej zaciskając pięści.
– A może chcesz po mordzie? Zapomniałaś już widocznie, jak to smakuje? Podnieś się.
Zapieniony, kopnął z rozmachem w żelazne obramowanie łóżka. Anna wolnym ruchem, jakby ocknęła się ze snu, podniosła głowę. Nie powiedziała jednak ani jednego słowa, siedziała tak samo jak wpierw skulona, z zaciśniętymi wargami i twarzą tak poszarzałą, iż robiła wrażenie martwej. Ale gdy Litowka bełkocąc coś pod nosem nachylił się i zamierzył się ręką do uderzenia, oczy Anny, dotychczas nieruchome, rozszerzyły się nagle i w głębi ich, jakby prąd popłynął od mrocznego spodu, drgnął zły, nienawistny blask.
Litowka stał z podniesioną pięścią, bał się jednak poruszyć. „Zabije mnie, jeśli ją teraz uderzę” – pomyślał. I chociaż to przypuszczenie natychmiast wydało mu się niedorzeczne, nie śmiał wykonać zamiaru. Spojrzenie Anny ciągle nad nim leżało. Nie panując już nad sobą, zamrugał płochliwie powiekami, wreszcie na bok umknął z oczami.
– No, ubieraj się – mruknął pojednawczo – już czas.
– Wiem – powiedziała spokojnym głosem Anna.
Litowka spróbował uśmiechnąć się.
– Nie zechcesz chyba robić kawałów?
– Nie. Chcę tylko, żebyś mnie zostawił samą.
– Ach to! – odetchnął z ulgą. – Tylko tyle? Dobrze. Nie przypuszczałaś chyba, że zechcę ci pomagać przy ubieraniu się?
– Nie.
– No, więc? Czegóż ty tak patrzysz? – poruszył się niespokojnie.
– Czekam, aż pójdziesz.
Litowka wzruszył ramionami.
– Dziwaczejesz. Ale niech ci będzie, już mnie nie ma. Tylko pamiętaj…
Do szynku nikt już nie zachodził. Litowka posprzątał na kontuarze, nastawił radio, słuchał chwilkę jakiegoś przemówienia, myślał jednak o czym innym, więc zamknął aparat. Potem zajrzał do kuchni: talerze były nie pozmywane, nieład wszędzie panował, a obie usługujące dziewczyny drzemały w kącie za stołem. Skląwszy je i zagnawszy do roboty, wrócił z powrotem. Nie wiedział, co z sobą zrobić. Spacerował, siadał, zapalał papierosy jeden po drugim. Miał ochotę na wódkę, ale wolał nie ryzykować. Czas, jak nigdy jeszcze, dłużył się nieznośnie. Wskazówki zegara, na który ciągle spoglądał, zdawały się wcale naprzód nie posuwać. Kilka razy podchodził do drzwi, patrzył na drogę. Wiatr dął bez przerwy, a musiał zmienić cokolwiek kierunek, bo szyby silniej niż przedtem drżały i ich cienkie dygotanie, niby nikłe echo, towarzyszyło potężnym gwizdom.
O wpół do dziesiątej Litowka znowu zajrzał do Anny. Zwlokła się wprawdzie z łóżka, stała przed lustrem, ale ciągle jeszcze była nie ubrana i tak niemrawie wyglądała, jakby przez cały ten czas nic w ogóle nie robiła i dopiero co podniosła się.
Litowka stał we drzwiach milcząc. „Przepędzę ją – postanowił – jak tylko będzie po wszystkim, na zbity łeb wyrzucę.” Ale ledwie to pomyślał, zdał sobie sprawę, że właśnie od dzisiaj silniej niż kiedykolwiek będzie z Anną związany. Czyż nie wiedziała o nim dość wiele?
Zagryzł wargi, wyjął papierosa i zapalił.
– No?
Anna ociężałym ruchem podniosła ręce do włosów.
– Nie bój się, zdążę.
– Za kwadrans?
Zbyła to pytanie milczeniem i powiedziała obojętnie:
– Odprowadzisz mnie?
Roześmiał się krótko.
– Trafisz sama. Pójdziesz prosto drogą i zaraz za młynem skręcisz na prawo ścieżką pomiędzy płotkami. Nawrocki mieszka w ostatniej chacie.
– A ty?
– Co ja?
– Co ty robisz?
– O, troskliwość?
– Nie. Możesz zresztą nie odpowiadać.
– Dlaczego? Jeśli cię to tak bardzo interesuje. Idę spać.
Podszedł do niej i położył jej na ramionach ciężkie dłonie.