Выбрать главу

– Anna!

– Poczekaj, przeszkadzasz mi…

– Minutkę tylko. Posłuchaj, nie chcę, żeby ktokolwiek wiedział, że będziesz u Nawrockiego.

– Opinia?

– To cię już może nie interesować. Niech ci wystarczy, że nie chcę. Noc jest wprawdzie dość ciemna, aby cię nikt nie widział, jak będziesz iść, ale w każdym razie uważaj. Wrócisz bocznymi drzwiami, masz klucz… I żebyś nie hałasowała…

– To wszystko?

Litowka skrzywił się.

– Tymczasem.

Klepnął ją po plecach i wyszedł z pokoju. Drzwi zostawił jednak uchylone.

– Odwiedzę cię wkrótce – zawołał.

Zaczęła się teraz ubierać z pośpiechem. Słyszała, że Litowka zamyka okiennice, zazgrzytał klucz w drzwiach wejściowych. Potem kroki Litowki oddaliły się, poszedł do kuchni. „Każe dziewczynom iść spać” – pomyślała.

Po paru minutach wrócił. Anna obejrzała się za suknią: leżała w kącie pokoju, na podłodze, zwinięta w kłębek. Przypomniała sobie, że to robota Jabłońskiego. Podeszła więc tam i przyklękła. W tym momencie poprzez szeroką szczelinę we drzwiach zobaczyła Litowkę: stał za kontuarem, szukał czegoś w jednej z szuflad. Anna miała już wrócić do toalety, gdy nagle w rękach Litowki błysnął rewolwer. Obejrzał go i schował do kieszeni. Równocześnie, jakby wyczuł, że jest obserwowany, obrócił się szybko. Anna zerwała się i drżącymi rękoma zaczęła naciągać suknię. Nie patrzyła w stronę szynku. Ujrzała tylko na podłodze cień Litowki.

Stał we drzwiach.

– Zaraz będę gotowa – szepnęła.

Skinął na nią.

– Chodź tutaj!

Podeszła wolno, ciągle z pochyloną głową. Dopinała na sobie suknię.

– Widziałaś? – spytał cicho.

– Co? – udała zdziwienie.

– Wiesz co. Widziałaś?

„Jeśli zaprzeczę – pomyślała – nie uwierzy, będzie bić…”

– Widziałam.

I spojrzała mu prosto w oczy. Strzyknął przez zęby.

– To dobrze! A w razie czego, uważasz, to i na ciebie starczy. Radzę więc…

Wzruszyła ramionami.

– Po co mnie w to mieszasz?

– Bo tak mi się podoba- roześmiał się.

„Jakież to proste! Rzeczywiście, czegóż ja się niepokoję! – pomyślała. – Co mnie to obchodzi? Niech go zabije. Niech go zabije!” – powtórzyła prawie na głos i z zaciętą radością.

Morawiec szybko zasnął. Z początku zły miał sen: rzucał się gorączkowo, szeptał jakieś niedokończone słowa, głowę miał rozpaloną, usta szeroko rozchylone ciężko wciągały powietrze. Ale powoli jego chrapliwy i przyśpieszony oddech stawał się coraz spokojniejszy, wreszcie przeszedł w równy, odpoczynek dający rytm. Jednak ksiądz Siecheń ciągle jeszcze nie mógł zdecydować się na odejście. Wprawdzie bardzo już przemarzł, miał dreszcze i zmęczenie czuł coraz większe, ale ilekroć podnosił się i czynił krok w kierunku wyjścia, wydawało mu się, że Morawiec budzi się. Wracał więc i choć zaraz przekonywał się o swojej omyłce, z powrotem jakby sobie nie dowierzał, siadał na ziemi. I jedynie pojawiająca się od czasu do czasu myśl o Michasiu odrywała go od śpiącego. Czuł przecież w sobie spokój, ową ciszę, o którą tyle razy się modlił, lecz którą znał tak mało, iż gdy zjawiła się, wydała mu się z początku czymś bardzo niepewnym, prawie ubogim. Znużenie nie pozwalało mu jednak myśleć. Ale nie oskarżył siebie, znalazł pewną przyjemność w stanie tego trzeźwego odrętwienia. I w pewnej chwili wydało mu się, że to wewnętrzne milczenie, ta dziwna cisza serca wysuwa ze swojej głębi tajemnicze więzy i wszystko, cokolwiek na świecie istnieje, oplątuje i łączy tymi znakami. Gdy zamykał oczy, szum wiatru odpływał pod jego powiekami, a w palcach, dotykalna i bliska, rosła czysta cisza, wieża smukła i bezszelestna, ogrom pnący się ku niebu nieruchomym obłokiem. Spokój.

Gwałtowne szarpnięcie okiennicy poderwało Seweryna na nogi. Wytrąconemu tak nagle z leniwego odrętwienia wydawało się w pierwszej chwili, że ktoś pięścią dobija się do okna. Zawahał się, czy nie powinien wyjrzeć na dwór i sprawdzić. Ale gdy podszedł bliżej, nowy łoskot, który długim drżeniem przebiegł wzdłuż ściany, uświadomił mu, że to tylko wiatr.

Rzeczywiście wichura wzmagała się. Wśród ciemnych nalotów, niby wśród ciągu ogromnych skrzydeł, szum drzew zataczał monotonne kręgi, coraz głębszymi wirami przenikając w dygocącą otchłań. Z odległej części parku dobiegł krzyk puszczyka. „Noc woła!” – uśmiechnął się Seweryn.

Było kilka minut po wpół do dziesiątej. Zdecydowawszy, że jest już za późno na kładzenie się, Seweryn nałożył marynarkę, przeczesał starannie przed lustrem włosy, poprawił krawat. „Nie, niczego nie znać na mojej twarzy” – upewnił się jeszcze raz. Ale ledwie to pomyślał, ogarniając siebie jednocześnie uważnym spojrzeniem, uderzył go we własnych oczach zimny blask, chłód, którego nie znał, a dokoła ust grymas, który zrobił na nim wrażenie obcego. Uśmiechnął się odruchowo, jak gdyby chciał z siebie zetrzeć tę obcość. Jednak grymas nie tylko nie zniknął, lecz jeszcze głębszą linią wessał się w rozchylone wargi, nadając im wbrew pozorom niefrasobliwego przegięcia wyraz okrutnej pożądliwości. Seweryn szybko się odwrócił. „Ciekawy jestem – pomyślał – czy to właśnie to zauważył we mnie ten księżowy smarkacz? Cóż za głupstwa! A ręce? Prawda, to znowu ten pijaczyna coś wygadywał…” Podniósł wolnym ruchem swoje dłonie do światła: były smukłe, silne, choć delikatne. Któż to mówił mu ostatnio, że są tak piękne? Od razu przypomniał sobie pewną młodą aktorkę, z nocnego lokalu na Montmartrze, małą Zizi, która nad ranem, pijana, gdy dansing pustoszał, przysiadła się do niego i jak pisklę, przytuliwszy mu się do ramienia swoimi ledwie rozwiniętymi piersiami, zaczęła całować go po rękach, i prosić, aby choć na jeden dzień zabrał ją z sobą. Obiecywała, że nazajutrz sama pójdzie, nie będzie potrzebował jej wyrzucać. Chciała choć przez kilka godzin nie czuć samotności. Podobała mu się. Odmówił jednak szorstko i brutalnie, w sposób, w jaki możemy odpędzać tylko tych, o których wiemy, że im na nas zależy. Gdy odchodziła zupełnie już trzeźwa, jej okrągłe, duże ciemne oczy były pełne łez. Gryzła wargi, żeby nie rozpłakać się na głos. W kilka dni później, nie wiedząc, co zrobić z wieczorem, zaszedł do tego samego lokalu i spytał o Zizi. Okazało się, że nie żyje. Właśnie poprzedniego dnia umarła w szpitalu: otruła się weronalem. Jednocześnie z tym wspomnieniem zadźwięczała Sewerynowi w uszach melodia, którą tego drugiego wieczora grała kilka razy orkiestra. Była to piosenka z filmu „14 lipiec”, walc smutny i spokojny, często niesiony monotonnymi dźwiękami katarynek po wąskich i krętych uliczkach, pod niebem pogodnym i zasnutym zwolnionymi dymami. Przyćmiono światła, nieśmiała smuga reflektora rozpylała na parkiecie srebrzystą niebieskość, pary stłoczone jedna przy drugiej kołysały się równo i łagodnie, jak gdyby zaklęte na krótką chwilę lunatycznym snem. Od strony baru dobiegał brzęk szklanek. Seweryn tańczył z jedną z miejscowych dziewczyn. Zarzuciwszy mu ramiona na szyję, nuciła półgłosem piosenkę. „Znałaś małą Zizi?” – spytał. Oczywiście znała. „Biedna!” – powiedziała z akcentem tkliwości w głosie. Seweryn chciał się dowiedzieć, dlaczego popełniła samobójstwo. Wzruszyła tylko ramionami: „Czyż to można wiedzieć dlaczego? Tego nigdy się nie wie.” „Kochała się w kim?” – badał. „Nie, chyba nie – odpowiedziała. – To była porządna dziewczyna, na pewno nie miała jeszcze kochanka. Mogłabym przysiąc, że szukała ideału. A to niedobrze – zakończyła z żałobną powagą. – Tego można pragnąć, ale nie trzeba szukać…”

„Niczego się nie szuka – pomyślał Seweryn – wszystko się znajduje…” Podszedł do drzwi i chwilę nasłuchiwał: żaden odgłos nie mącił w tej stronie ciszy. A więc! Wyjął z szafy ciepłą kurtkę, włożył na siebie, wziął czapkę, potem z biurka rewolwer i wsadził go do kieszeni. Nagle pomyślał: „Właściwie, dlaczego ja to wszystko robię? Po co?” I w tej chwili zdał sobie sprawę, że powody, które dotychczas wydawały mu się niezwykłej wagi, są w rzeczywistości sztuczne i nieprawdziwe. Nawrocki? Cóż mu z tej strony groziło? Co wskazywało, aby posterunkowy zamierzał opowiadać komukolwiek historię z Burakiem? Z całą pewnością wystarczyło mu, że sam wie. Zatem?