– Nie zabiorę panu dużo czasu – zapewnił Seweryn.
Nawrocki wzruszył ramionami.
– Nie wątpię. Choćby pan chciał… Jestem zajęty. Zresztą nie wydaje mi się, abyśmy mieli sobie coś do powiedzenia.
Seweryn ciągle uśmiechał się.
– Myśli pan?
I nachyliwszy się ku stojącemu wykonał nieznaczny, szybki ruch ręką. Nawrocki zbladł.
– Więc tak! – zawołał.
Rzucił się naprzód i już wczepił się dłońmi w ramiona Seweryna, gdy nisko, pomiędzy z sobą zwartymi ciałami rozległ się płaski, bezdźwięczny stuk wystrzału. Nawrocki drgnął, cień bólu przemknął mu po twarzy. Ale nie puszczał, silniej jeszcze zacisnął palce, wyprężył się, nogami mocno wparł się w podłogę, jakby całym sobą chciał przygnieść przeciwnika. Obaj byli równego wzrostu i Seweryn czuł na ustach gorący, przyśpieszony oddech tamtego, widział dokładnie jego bliską twarz. „Jaki on piękny!” – pomyślał.
Patrząc w rozszerzone oczy Nawrockiego, strzelił po raz drugi. I jeszcze raz. Stał nie ruszając się, ciągle z palcem na cynglu. Był przygotowany, że to jeszcze nie koniec. Ale zaraz po trzecim strzale Nawrocki przechylił się na bok ruchem miękkim i ociężałym, ręce opadły mu, jeszcze usiłował wyciągnąć je przed siebie, lecz chwytały już tylko powietrze.
Była cisza. Niedomknięte drzwi sionki żałośnie dygotały na wietrze.
Seweryn uważnie przyglądał się Nawrockiemu. Jeszcze stał, szeroko rozstawiwszy nogi. Jednak w sposób widoczny słabnął. W koszuli rozchylonej na piersiach, w obcisłych spodniach i lśniących butach, smukły i opalony, wyglądał teraz z głową opadającą do tyłu jak linoskoczek, który straciwszy nagle na wysokościach równowagę, daremnie chce utrzymać w posłuszeństwie słabnące mięśnie. Czas płynął bardzo wolno.
Wtem Nawrocki wyprostował się i spojrzenie jego cierpieniem przymglonych oczu spoczęło na Sewerynie. Gejżanowskiemu serce mocniej zabiło. Ale nie odwrócił głowy. Przezwyciężył pierwszy odruch strachu. Cóż mogło mu grozić ze strony tego człowieka? Koniec. Przyjął więc to spojrzenie, patrzył z ciekawością, której nie chciał ukryć. „Co on teraz czuje? – myślał. – Czy wie, że umiera, że to ostatnie jego chwile, czy boi się?” Zapragnął takiej siły, aby mógł wedrzeć się w tego człowieka, przeniknąć go, zjednoczyć się z nim na chwilę, dojść razem aż po ów kres, który tylko tamten musiałby przekroczyć. I w tym momencie zdał sobie sprawę: cóż znaczy zabić człowieka, gdy nie może się poznać myśli umierającego? Pozostawał sam fakt, gwałtowne przecięcie czyjegoś życia, zniszczenie jakichś planów, pragnień, a z tym wszystkim uczucie poniżającego niedosytu. „Być może on teraz wie o mnie więcej, niż ja o nim…” – pomyślał.
Ale Nawrocki daleki był od tego. Nie widział już Gejżanowskiego. Zdawał sobie sprawę, że tamten stoi blisko. „Gdybym wyciągnął rękę – pomyślał – dotknąłbym go.” Cierpiał jednak tak straszliwie, iż oczy nie przyjmowały już obrazów dokoła, obojętna i obca, leżała bezkształtna miazga. Sam czuł się od tych szczątków oderwany, był jak gdyby poza wszystkim – samotny. Miał jednak zupełnie jasną świadomość swego końca. Ale jednocześnie wydawało mu się, że to nie on umiera, lecz ktoś inny. Był spokojny. I dopiero gdy ból, który rwał mu wnętrzności, wżarł się głębiej, uczuł strach. Zacisnął tylko wargi, żeby zdławić jęk. Pogarda, jaką zawsze miał dla cierpienia fizycznego, odżyła w nim teraz, każąc w bólu, który ciągle jeszcze nie osiągał ostatecznego dna, poszukać pomocy. Chciał do ostatecznego odruchu przytomności wiedzieć, że cierpi i cierpienie przezwycięża. Nagle piekący skurcz targnął całym jego ciałem. Oszołomiony, objął brzuch dłońmi, przyklęknął, ale już tylko półświadomie zdawał sobie sprawę z tego, co się dzieje. Upadł.
Seweryn odetchnął. Schował rewolwer i spojrzał na zegarek: było pięć po dziesiątej. Zdziwił się, że tak krótko to wszystko trwało, miał bowiem wrażenie, że znajdował się w tym pokoju już od bardzo dawna.
Nawrocki nie ruszał się. Leżał na wznak i czy podłoga była krzywa, czy też światło w ten sposób na niego padało, robił wrażenie, jakby głowę miał umieszczoną o wiele niżej od nóg. Dzięki temu wydawał się niezwykle długi. Ale gdy Seweryn nachylił się, ciało odzyskało normalną miarę. Chcąc upewnić się, przyłożył ucho do serca: nie biło. A więc po wszystkim. Zdawał sobie sprawę, że powinien natychmiast stąd odejść. Dopiero teraz zorientował się, na jak nieobliczalne puścił się ryzyko. Anna mogła przecież nadejść każdej chwili. Mimo to nie ruszał się. Coś, czego nie umiał nazwać, ale co było silniejsze od rozsądku, nie pozwalało mu oderwać oczu od zmarłego. Twarz Nawrockiego, w ciągu ostatnich chwil zmieniona przez ból, teraz odzyskiwała swój dawny, młodzieńczy wygląd. Spokój nasycał ciemne rzęsy i lekko rozchylone usta złudzeniem snu, nad harmonijnym przegięciem szyi i naturalnym ułożeniem ramion zdawał się czuwać odpoczynek. Ale już cokolwiek dalej krwawe plamy lepiące koszulę na piersiach i na brzuchu rozpraszały to wrażenie.
Seweryn odsunął się i podniósł dłonie do światła. Były czyste. Ale więcej nie pochylił się nad leżącym. Ogarnęło go zmęczenie. „Jutro o tej porze będę daleko – pomyślał. – Podejrzenia? Oczywiście padną w pierwszym rzędzie na Annę…”
To mu przypomniało, że musi stąd szybko odejść. Światła nie zgasił, starannie tylko zamknął za sobą drzwi. Był już na dworze, gdy od drogi dobiegł go bliski plusk błota. Ktoś szedł. O powrocie nie mógł teraz myśleć. Cofnął się za róg chaty i czekał.
Dostrzegłszy w głębi ciemności cieniutką i dygocącą nierówno na wietrze smugę światła, Anna zatrzymała się. „To u niego świeci się” – pomyślała. I wyobraziła sobie chwilę, w której, gdy będzie już po wszystkim, poprosi Nawrockiego, aby wpuścił do pokoju nieco świeżego powietrza. W razie gdyby poprzestał na uchyleniu okna, będzie musiała zawołać: „Ależ nie tak, szerzej, przecież tutaj udusić się można!” Wtedy Nawrocki otworzy okno na rozcież. A co dalej? Ostry dreszcz nią targnął. Przyśpieszone pulsowanie serca zmusiło ją do wsparcia się o płot. Przymknęła oczy. W pierwszej chwili miała wrażenie, że usuwa się w przepaść. Silniej więc uczepiła się chropowatej żerdzi. Stała bez ruchu, jakby w odrętwieniu swego ciała szukała ratunku.
Wiatr krętymi podmuchami wił się pomiędzy opłotkami. Pomimo ciemności czuło się bliską obecność nieba: niewidzialne chmury zdawały się płynąć tuż ponad głową. To ich ciężar musiał przygniatać szeleszczące dokoła drzewa. Niespodziewanie zaległa cisza.
Anna wyprostowała się: „Wrócę” – postanowiła. I już uczyniła kilka kroków w kierunku powrotnym, gdy zdała sobie sprawę, że Litowka wyszedł na pewno z domu i znajduje się gdzieś w pobliżu. W każdym razie na szosie musiałaby się na niego natknąć. Innej zaś drogi prócz tej, którą przyszła, nie było. Zawróciła więc. Znowu zerwał się wiatr, ostro zacinał od otwartej przestrzeni nadzelwiańskich łąk.
Anna szła powoli wzdłuż płotu, starając się wśród błotnistej drogi wybierać co suchsze miejsca. Miała wprawdzie przy sobie latarkę, pamiętała jednak o życzeniu Litowki, aby usiłowała się przedostać do Nawrockiego nie zauważona. „Byle tylko skończyć z tym wszystkim – myślała – wrócić do domu, położyć się, zasnąć…” W tej chwili nie miało dla niej żadnego znaczenia, co stanie się jutro. Nie sięgała myślą poza dzisiejszą noc. Ale nie było w tym nic nowego. Jakże dobrze i z jak wielu nocy znała ów stan nerwowego napięcia, który, jak gdyby pogodzony z jej zewnętrznym odrętwieniem, zacieśniał czas do najbliższych godzin, na wszystkie dalsze rzucając ciężki i gęsty cień. Nieraz w takich chwilach wydawało się jej, że u tej bliskiej, choć niejasno rysującej się granicy – umrze. Nie bała się wtedy śmierci. Myślała o niej jak o odpoczynku. I wszystko, co wówczas czyniła, robiło na niej wrażenie powolnego zbliżania się do długiego snu. Wzrastała w niej jednocześnie świadomość własnej odrębności. Każdy swój ruch, każdą myśl odczuwała jak należące do istoty jedynej i niepowtarzalnej. Często w takich wypadkach przypominał się jej sen, który przeżyła przed wielu latami w okolicznościach dość niezwykłych. Miała wtedy czternaście najwyżej lat, stało się to bowiem w niecałe dwa lata po śmierci matki. Niedaleko domu Podhaliczów, przy końcu wąskiej i starymi ruderami zabudowanej uliczki, w dolinie, u której dalekiego kresu siną smugą znaczyły się lasy, leżał rozległy staw. Gdy nastawały ciepłe dni, wszystkie dzieci z miasteczka zbiegały się tam do kąpieli. Pomimo zakazu opiekunów Annie udawało się czasami wymknąć z domu. Cóż to była za radość znaleźć się wśród wolnej przestrzeni, pod niebem pełnym słońca, na wietrze, który wynurzające się z wody ciało natychmiast osuszał. Anna nie umiała pływać. Chcieli ją wprawdzie uczyć znajomi chłopcy, zawsze jednak, gdy przyszło do przekroczenia płytkiego pasma w pobliżu brzegu, brakło jej odwagi. Nie umiała przezwyciężyć strachu, jaki w równym stopniu co zachwyt, ogarniał ją wobec tej spokojnej i rozległej przestrzeni. Ale raz, w pewien upalny dzień lata, zdarzyło się, że zapomniawszy na chwilę o ostrożności posunęła się cokolwiek dalej w głąb i gdy nagle straciła grunt pod nogami, było już za późno, aby mogła zawrócić. Wtedy to właśnie, w ciągu kilku minut, zanim rybacy wyciągnęli ją z wody nieprzytomną, przyśnił się jej ów dziwny sen. Ujrzała siebie w długiej, białej szacie u stóp ogromnych, wysoko ku górze spiętrzonych schodów. Purpurowa materia okrywała stopnie, a dokoła równymi rzędami, niby promienie słoneczne zastygłe w locie, biegły smukłe i strzeliste złote kolumny. Nie zdając sobie sprawy, gdzie się znajduje, instynktem raczej kierując się niż określonym celem, zaczęła powoli wspinać się po schodach. Wtedy kolumny, jakby nagle ożyły – zafalowały śpiewnie i podobne światłu, które gra pełnią południowego blasku na dojrzałych drzewach, poczęły płynąć ku górze. Uczuła się wtedy, jak nigdy jeszcze dotąd, lekka i radosna. Nagle zdała sobie sprawę, że z chwilą, gdy znajdzie się na szczycie schodów, będzie musiała z nadmiaru szczęścia umrzeć…