Выбрать главу

Anna gorzko uśmiechnęła się. Gdy pamięć przywoływała to dawne wspomnienie, zawsze ogarniało ją wrażenie, iż cała odległa przeszłość w stosunku do życia obecnego jest czymś nierealnym, jak gdyby zamkniętym kręgiem zdarzeń należących do innego zupełnie człowieka. Nie znajdowała żadnej łączności pomiędzy sobą a tamtą małą dziewczynką sprzed kilkudziesięciu lat. Najchętniej też odpędzała od siebie wspomnienia. Czemuż więc teraz z tak czułym nieomal poddaniem pozwalała zagarnąć się płynącym z daleka obrazom?

Wtedy żyła jeszcze matka. Wiele jednak godzin przebywała poza domem. Pracowała w krawieckim magazynie, miała tam dużo roboty. Czasem wyszedłszy rano, wracała późnym wieczorem. Nie było na to żadnej rady. Anna musiała się poddać. Czuła się bezbronna i świadomość zależności od spraw zawikłanych w inny, daleki, a jej niedostępny świat, który na cały dzień zabierał matkę, nie pozwalała szukać odpoczynku nawet w tych godzinach wczesnego przedpołudnia, które wypełniało życie skrzętne i pracowite, pełne żmudnej bieganiny pani Podhaliczowej, codziennie rozwijające się w tym samym rytmie, nanizane według raz na zawsze ustalonego porządku. Anna brała udział w tych domowych obrządkach. Pani Podhaliczowa lubiła ją wciągać w krąg swoich poczynań, lecz wszystko, co w ciągu przedpołudnia dokonywało się w malutkim, jak gniazdo osadzonym w kącie oficyny mieszkaniu, nie mogło wyrwać z serca drażniącego niepokoju. Już budząc się, zanim przeżyła bolesną chwilę rozstania z matką, myślała pełna lęku o wieczornych chwilach oczekiwania jej powrotu. Najgorsze były czasy zim. Budziła się w nieprzyjaznych ciemnościach, nieraz jeszcze w środku nocy, ale ponieważ nie znała godziny zawieszonej w odległym kącie pomiędzy monotonnym tykaniem zegara, bała się usnąć, aby nie przeoczyć chwili, w której matka wstanie, po cichu ubierze się i nie jedząc najczęściej śniadania odejdzie. Z czasem nauczyła się rozpoznawać godziny po odgłosach. Ale i wówczas walczyła z sennością, nie ufając dźwiękom, które jak złe duchy przynosiły z daleka nieubłagane znaki. Wydawało się jej, że w tym świecie tajemnych, porannych poczynań może pewnego dnia ulec wszystko nagłej zmianie i gdyby zawierzywszy wiadomemu porządkowi zasnęła – matka odeszłaby bez pożegnania. Wolała więc czuwać wobec niebezpieczeństwa. Wolała wybiegać mu naprzeciw. A jednocześnie czerpała smutną radość z słodkiej bliskości leżącej obok matki. Wsłuchiwała się pilnie w jej cichy, równy oddech, wiedząc, że w pewnej chwili, jego ciepło, mające coś z miękkości nagrzanej słońcem trawy, przybliży się i zmieni w gorący pocałunek. Jakże pragnęła i bała się tej chwili! Wiedziała, że minuta ufnego wtulenia w ramiona matki musi szybko pierzchnąć, jakby bicie serca, które czuła przy swoim sercu, niecierpliwie znacząc uciekający czas, przynaglało do pośpiechu; wiedziała również, że potem na kształt rozległej i ogromnie smutnej równiny, oglądanej kiedyś z okna pociągu, otworzy się szeroki bieg tęsknych godzin, ciężko jak blady dzień wyłonionych z mroku i powoli, znów w głąb tym razem już mroku wieczornego zdążających. Ale nawet pamięć cierpkiego smaku godzin, wśród których miała się tak długo błąkać, nie tłumiła w niej pragnienia pocałunku: krótkiej chwili szczęścia zawistnie ściganej przez konieczność. To ranne powitanie, równoznaczne z pożegnaniem, bo wszystko, co później matka czyniła, stawało się niepowrotnym odpływaniem radości i spokoju, było w ciągu dnia jedynym oparciem Anny. Była to chwila, do której uciekało się jak pod dach w czasie wiatru i słoty. Jej wąski krąg promieniał światłem w ciemnościach. Przypaść do niego, zanurzyć się w nim i zaczerpnąć stamtąd oddechu, który grał potem w piersiach nieokreśloną śpiewną rzewnością – jakież to było wytchnienie i ulga. I wtedy wczesny zmierzch zimowy, przedtem groźny, teraz stał się łaskawym sprzymierzeńcem. Anna nauczyła się tysiąca wybiegów, odkryła siłę przymilnych kłamstw, byle tylko wyrwać się spod opieki państwa Podhaliczów, opuścić ich jasny pokój i umknąć do swego, gdzie w mroku szybko gęstniejącym mogła wrócić do chwili narodzonej w podobnym cieniu. Kiedy wraz z zieleniejącymi na podwórzu kasztanami przyszły długie dnie, odkryła, że powrót do małej porannej chwili osiągnąć można sztucznie: zamknąwszy oczy. Potrzebowała do tego tylko samotności i ciszy. Podwórko było spokojne, ludzie zaludniający oficyny bardzo dalecy w swoich mieszkaniach, niebo łagodne. W czerwcu, gdy zmierzchy szerokimi tęczami wyrastały w górze, w powietrzu unosił się zapach kwitnących pomiędzy kasztanami akacji, a pewien pan wygrywał na wiolonczeli melodie, które jak wąskie, faliste ścieżki prowadziły w głąb nieznanych i tajemniczych krajów. Po dniu zgiełkliwym, pełnym ludzi i głosów, Anna odpoczywała. Umykała z ramion czasu pętającego strachem i niepokojem. Pod zamkniętymi powiekami odnajdywała wytchnienie, wśród którego już tylko na kształt pogodnego strumienia przepływała tęsknota za matką. Niektóre obrazy stale towarzyszyły tym rozmyślaniom. Zwłaszcza jeden szczególnie często wracał i jakby był pamiątką po tych dniach ze śmiercią matki rozsypanych na proch, przetrwał jeszcze długo potem, zawsze ten sam, zakwitający przez wiele lat niezmiennym urokiem. Najpierw był mrok, ale wystarczyło powieki silniej zacisnąć albo przykryć je dłońmi, aby z głębi, z samego środka ciemności wypłynął jasny punkt. Kiedyś, wyjechawszy z matką za miasteczko, ujrzała Anna na dnie głębokiej studni lekko kołyszący się na ciemnej wodzie kwiat kaczeńca. Objęta ramionami matki, leżała na chłodnym ocembrowaniu i kiedy nagle zawołała – głos jak kamień poleciał w dół i wydało się jej, że liście zadrżały wśród miękkich kręgów, nasycając je żywym ciepłem. Po chwili całe dno było złote. Tu z początku działo się coś podobnego. Mała gwiazdka rozszerzała się, wypierała mrok, a gdy dla swego promiennego przepychu nie znajdowała już miejsca – rozstępowała się jak woda nasycona światłem i nagle zmącona ostrym podmuchem. Wtedy pomiędzy złocistymi kołami ukazywały się białe gołębie…