Выбрать главу

Od domu Nawrockiego dzieliło Annę kilkadziesiąt zaledwie kroków. Dopiero teraz spostrzegła, że światło nabrało silniejszego blasku: zawieszone nisko ponad ziemią, jak słup ognisty płonęło w ciemnościach. Znowu zatrzymała się. Tym razem uczyniła to machinalnie, nie zdając sobie sprawy dlaczego. „Przecież chcę, żeby to wszystko prędko się skończyło – myślała. – Dlaczego więc zwlekam?”

Jednak nie ruszała się. Stała nadsłuchując. Nagle wydało się jej, że ktoś zbliża się od strony łąk. Wyraźnie słyszała kroki. Przytuliwszy się do płotu wstrzymała oddech. Ale choć szybko zorientowała się, że to krople mgły skapują z drzew, przez dłuższą chwilę jeszcze pozostawała pod wrażeniem bliskości jakiegoś człowieka. Czuła ową bliskość całym ciałem, każdym włóknem nerwów i w pewnym momencie świadomość ta nienasycona w swej zachłanności stała się tak straszliwą męczarnią, iż w ostatnim zaledwie momencie zdążyła zapanować nad pragnieniem zawołania. Przygryzła wargi. I dopiero, gdy ból doszedł do jej świadomości, zdała sobie sprawę, że chciała krzyknąć: Pawle! „Zaczynam majaczyć…” – przemknęło jej przez głowę.

Szybko zwróciła się w kierunku światła. Już nie wybierała dogodniejszej drogi, szła byle prędzej, grząskie błoto chlupało pod nogami. Furtka była otwarta. Dobiegał monotonny stuk otwartego okna. Poza tym pustka.

Zdziwiła się, że Nawrocki nie wychodzi na spotkanie. Podwórko, o ile się mogła zorientować w ciemnościach, było niewielkie, w głębi szeleścił ogród. Kontury chaty, lekko podkreślone smugą światła, rysowały się w mroku niekształtnymi cieniami, w środku czerniał otwór sionki. „Wszystko pootwierane” – pomyślała z zaniepokojeniem. Po chwili wahania weszła do środka.

W sionce panowała zupełna ciemność. Tylko w jednym miejscu u samej podłogi prześwitywał bardzo wąski skrawek światła. Podeszła w tym kierunku i rękoma odnalazła drzwi. Zapukała po cichu. Nikt nie odpowiedział. Powtórzyła więc, tylko głośniej. Wreszcie lekko pchnęła drzwi.

Uchyliły się skrzypiąc i przez wąski otwór zobaczyła najpierw białą ścianę, potem łóżko okryte zgniecionym pledem. „Musiał wyjść gdzieś” – pomyślała. Zastanowiła się, czy ma wejść do środka, czy też tutaj zaczekać. Skusiło ją wreszcie ciepło idące z pokoju. Przemarzła na wietrze i możność rozgrzania się była zbyt pociągająca, aby się jej opierać. Śmiałym już ruchem otworzyła drzwi.

W tej chwili Seweryn usłyszał jej stłumiony okrzyk. Cofnęła się za próg, ręce wyciągnąwszy przed siebie, jakby chciała osłonić się przed niespodziewanym widokiem. Przeciąg zawirował w pokoju. Machinalnie zamknęła drzwi i dopiero gdy znalazła się w ciemnościach, ogarnął ją strach. Po omacku przeszła przez sionkę i na oślep zaczęła biec.

Już w pobliżu drogi natknęła się na Litowkę. Chwycił ją za ręce.

– Dokąd?

Anna szarpnęła się.

– Puść!

Trzymał ją jednak mocno.

– Puść… ty morderco!

Zaśmiał się cicho.

– O! trochę przedwczesny komplement!

Rozjątrzona jego spokojem, nie myślała już o ostrożności. Przysunęła się do niego.

– Jeszcze nie triumfuj… dopiero okaże się…

– Co się okaże? – spojrzał spode łba.

– Wszystko powiem! – krzyknęła nieprzytomnie.

Syknął.

– Ciszej…

– Nie! – podniosła nienawiścią wezbrany głos. – Nie będę milczeć… Wszystko…

Poczuwszy na wargach ciężar gorącej dłoni Litowki, zaniosła się zdławionym i histerycznym śmiechem.

Potrząsnął nią.

– Zwariowałaś? No…

Śmiała się dalej. I chociaż ją samą przerażał ten śmiech nieprzytomny, dziko rozbrzmiewający w mrocznym pustkowiu, nie mogła już zapanować nad wewnętrznym bełkotem, który krótkimi i niespodziewanymi szarpnięciami wyrywał się jej z piersi i łaskoczącą miazgą podchodził do gardła. Bez przerwy też zanosząc się skurczyła się tylko, drżąc cała i bezwolnie, jakby szukała w tej bezwolności ucieczki przed samą sobą, poddała się brutalnemu uściskowi ramion Litowki. Nie widziała w ciemnościach jego twarzy, domyślała się tylko jej wyrazu. „Zabije mnie teraz…” Zaledwie przemknęło jej to przez głowę, wyobraziła sobie, że za chwilę Litowka zaciśnie palce dokoła jej szyi i zacznie dusić. Odruchowo przechyliła głowę do tyłu i zaczerpnęła głębszego oddechu. Nagle ta myśl wydała się jej tak zabawna, iż jeszcze gwałtowniejszym zachłysnęła się śmiechem.

Litowka zaklął poprzez zaciśnięte wargi i chwyciwszy Annę za ramiona, pchnął ją z całej siły. Pośliznęła się i upadła na płot. Ostry ból przeszył jej plecy. Krzyknęła. Ale Litowka natychmiast do niej dopadł, zwalił się całym sobą, przygniótł ciężko dyszącą kolanem i zaciśniętym kułakiem uderzył. Już się nie śmiała. Zajęczała żałośnie, głosikiem zupełnie nieswoim, nienaturalnie cienkim.

Tymczasem wiatr ścichł, ale inaczej tym razem niż dotychczas, głębiej zapadł, szczelniej do ziemi przywarł, jakby się miał więcej nie podnieść. I rzeczywiście już tylko z daleka od łąk dobiegał monotonny, zwolniony poszum, a tu dokoła położył się naraz ogromny spokój. Nawet drzewa, nasycone wielogodzinną wichurą, choć przed chwilą jeszcze drżały i ciągnęły w przewlekłym chrzęście, teraz nagle poddały się ciężarowi ciszy…

Litowka rozejrzał się niespokojnie, chwilę milczał, jakby oczekiwał, że zaraz znowu zerwie się wiatr. Ale cisza stawała się coraz większa. Pochylił się więc nad Anną.

– Dlaczego uciekłaś?

Chciała cofnąć się, lecz płot zagradzał jej drogę.

– Nie było go?

Machinalnie zaprzeczyła skinieniem głowy.

– Był, tak? Więc co się stało? Gadaj wreszcie… co on ci zrobił?

Litowka zdecydował, że niecierpliwiąc się do niczego nie dojdzie.

– Posłuchaj – powiedział prawie łagodnie – dogadajmyż się wreszcie… Robisz wrażenie zupełnie nieprzytomnej. Co miały znaczyć te twoje poprzednie słowa?

– Jakie? – usiłowała sobie przypomnieć.

– Nie pamiętasz?

– Nie.

– No, wiesz… Nazwałaś mnie mordercą, groziłaś, że coś powiesz… co to wszystko znaczyło?

Wziął ją za rękę. Cofnęła się.

– Nie dotykaj mnie!

W głosie jej znowu zabrzmiał akcent wrogości.

– Jak wolisz – wzruszył ramionami. – W każdym razie radzę ci, żebyś nie nadużywała mojej cierpliwości, bo to może się dość nieprzyjemnie skończyć.

– Dla ciebie?

– Obawiam się, że nie – wycedził wolno.

– Nie boję się!

– No, o tym to jeszcze pogadamy, mamy czas. Ale teraz do rzeczy… Byłaś u niego?

„Po co on o to pyta? – pomyślała Anna. – Przecież wszystko wie, po co udaje?” I nagle cała ta komedia wydała się jej nie do zniesienia wstrętna i upodlająca.

– Słuchaj, Grzegorzu – powiedziała cicho – powiedz mi… możesz to chyba powiedzieć? Kiedy zdążyłeś to zrobić? Wyszedłeś przecież po mnie… Nie, to niemożliwe, musiały ci chyba jakieś diabelskie siły pomagać? Puść mnie! – podniosła głos. – Nie mogę już tego dłużej znieść. Słyszysz? Nie mogę! Wszystko mi się kręci. Ja chyba naprawdę zwariuję… Boję się ciebie.