Выбрать главу

Litowce zaczęło nagle coś świtać w głowie.

– Anna! – zawołał zmienionym głosem. – Co się stało z Nawrockim?

– To ty mnie pytasz? Ty…

Nie zważając na jej opór, chwycił ją za ręce.

– Mów, prędzej! Co się z nim stało? To niemożliwe…

Głos jego zadrżał takim niepokojem, a jednocześnie radością, że Anna zachwiała się w swoich przypuszczeniach.

– Nie byłeś tam?

– Nie! Przysięgam ci… do diabła zresztą z przysięgami, możesz wierzyć, możesz nie wierzyć, to wszystko jedno. Powiedz tylko… czy on…

– Tak.

Przez chwilę Litowka nie mógł wydobyć głosu. Brakło mu oddechu. Rozpiął gwałtownym ruchem kurtkę, szarpnął koszulę. Chłód sprawił mu ulgę.

– To niemożliwe – wybełkotał. – Przecież zdrowy człowiek, trzydziestki jeszcze nie miał… tak nagle…

Teraz Anna nie miała już wątpliwości, że omyliła się. Więc ktoś trzeci był w to wszystko wmieszany? I jednocześnie zdała sobie sprawę, iż wolałaby, aby zbrodniarzem okazał się Litowka. Sprawa byłaby przynajmniej jasna, zrozumiała i co najważniejsze, ona sama miałaby w niej swoje określone miejsce. Od tylu zresztą godzin zżyła się z tą myślą, tak już ją w sobie przyjęła, tak się na nią desperacko zgodziła, iż teraz, gdy nagłe wtargnięcie obcej ręki wszystko pokrzyżowało, zamiast odetchnąć z ulgą, uczuła, że ogarnia ją strach jeszcze większy, lęk wobec nieznanej i drapieżnej siły, wobec tajemnicy, której nie znała, lecz która przesunęła się obok niej w przerażającej bliskości. „Gdybym nie zatrzymywała się po drodze – myślała – spotkałabym się z mordercą…”

Litowka wyprostował się.

– No! – powiedział opanowanym już głosem. – Trzeba przyznać, że to dość zabawny zbieg okoliczności. Historyjka niczego sobie!

Roześmiał się cicho.

– Trzeba, żebyś poszła na posterunek… co, nie chcesz? – zdziwił się, dostrzegłszy jej pośpieszny ruch.

– Nie, nigdzie nie pójdę.

– Dlaczego? To zrobi dobre wrażenie. Lojalny obywatel zawsze w takich wypadkach idzie na policję. Przesłuchają cię, co i jak, i koniec…

– Nie pójdę – powtórzyła twardo Anna. – Nikt nie wie, że tam byłam. Nikt mnie nie widział. Nie chcę z tym mieć nic wspólnego.

Słowo „z tym” powiedziała z tak dziwnym akcentem, że Litowka drgnął.

– Z tym? Co chcesz przez to powiedzieć?

Dopiero teraz Anna zorientowała się, że Litowka przekonany jest o naturalnej śmierci Nawrockiego. Uśmiechnęła się złośliwie.

– Prawda, ty jeszcze nie wiesz…

I nagle znowu ogarnęła ją pewność, że Litowka, chcąc nawet przed nią zatrzeć ślady, gra komedię.

– Nie wiem – powtórzył Litowka stropiony. – Czego nie wiem?

Roześmiała się prosto mu w twarz.

– I ty przypuszczałeś, że ja ci uwierzę, że dam się tak łatwo nabrać, co? Nie, mój drogi, nic z tego… to tak nie pójdzie. Nareszcie uregulujemy swoje rachunki. Od dzisiaj będę robiła, co mi się podoba, rozumiesz, a ty będziesz koło mnie tańczył, bo inaczej, pojmujesz, co ci grozi?

Litowka pochylił ponuro głowę.

– Myślisz o tych starych historiach z Morawcem? Głupstwo!

– Nie udawaj, to już niepotrzebne, myślę o Nawrockim, którego tak zgrabnie udało ci się sprzątnąć.

Nie zdążyła nawet ruchu jednego wykonać, tak gwałtownie się na nią rzucił. Przyciśnięta do płotu, z rękoma obezwładnionymi, palona gorącym oddechem, zasyczała tylko nienawistnie:

– Możesz i mnie zabić… wtedy na pewno będziesz wisiał.

– Kto zabił Nawrockiego? – zachrypiał Litowka.

„To nie on – przemknęło Annie przez głowę. – Więc kto? Kto?” Nie zdając sobie zupełnie sprawy, dlaczego to robi, zaczęła się z rozpaczliwą zaciętością szamotać. Litowka tak był ogłuszony wiadomością o morderstwie, iż w pierwszej chwili nie starał się nawet bronić. Cofnął się. Annie to wystarczyło. Oderwawszy się od płotu, zaczęła biec przed siebie.

Niebo rozjaśniło się cokolwiek i mrok nieco się przerzedził, widziała więc szare zarysy drogi, niezdarnie sklecone parkany, pałąkowate drzewa, niskie, nieomal w ziemię wtłoczone chałupy. Nie ubiegła nawet kilkunastu metrów, gdy ciężkie kroki z tyłu kazały jej wytężyć wszystkie siły. „Byle tylko dostać się na drogę” – myślała. Kroki Litowki wkrótce ścichły. Nie zatrzymała się jednak, biegła dalej, ciągle pod wrażeniem grożącego niebezpieczeństwa.

Ksiądz Siecheń przez dłuższą chwilę nie mógł się oswoić z ciszą, która wśród nocy ciemnej i gwałtownej zaległa tak niespodziewanie. Znajdował się jeszcze w lesie. Ale już wolna przestrzeń wdzierać się poczynała strzępiastymi cieniami pomiędzy drzewa, a wilgotny zapach łąk coraz to się przybliżał i choć powietrze było spokojne – własnym nasileniem wprawiał je w lekkie drżenie. Z początku myślał proboszcz, że tak jak przedtem i tym razem wiatr cichł na chwilę, aby zaraz z wzmożoną siłą wybuchnąć. Szedł więc niezmiennie równym krokiem człowieka przyzwyczajonego do dalekich i uciążliwych marszów. Dopiero po kilku minutach, gdy spostrzegł, że jedynie chrzęst łamanych gałęzi przerywa ciszę jednostajnym rytmem, zatrzymał się. Doznał wtedy wrażenia, które przypominało mu krótkie chwile bezpośrednio poprzedzające zaśnięcie. Był to ten sam spokój, spokój zdawało się bez dna, ponad ludzką miarę zrozumienia idący w głąb, uciszenie, jakby nie z tego świata. Bowiem w dnie pogodne, nawet w czas upalnych i dusznych nocy, rzadko zdarzało się, aby las całym swoim ogromem zamilkł tak głęboko i trwał w takim skupieniu. Sosny niby nierealne obłoki stały ponad ziemią, już i echo ich niedawnego lotu rozpierzchło się gdzieś, niebo rozjaśniało się ponad nocą szaroniebieskimi przebłyskami, a ziemia, jeszcze przed chwilą rozdzierana podziemnymi westchnieniami, przyjęła ten z wysoka płynący spokój i już najlżejszy szmer nie przerywał jej odpoczynku.

Kiedy ksiądz Siecheń wyszedł z lasu, spokój ten uderzył go jeszcze silniej. Biała mgła leżała ponad łąkami. Z odległej głębi ciągnął krzyk dzikich kaczek i te głosy tęskne i przenikliwe, powoli cichnące wśród jasnych dymów i ciemności, brzmiały w ciszy jak ludzkie nawoływania. Do Sedelnik było stąd niedaleko, pół kilometra najwyżej. W dzień otwierał się z tego miejsca rozległy widok na wieś leżącą cokolwiek w kotlinie. Teraz tylko odległe i samotne światło pozwalało domyślić się bliskości chat. Proboszcz przystanął. Od dawna nie widział nocy tak pięknej. I tym jeszcze piękniejszą mu wydała się, iż uroku od niej nie oczekiwał. Wszystko, co ukazywała, było niespodziewanym darem.

Znajomą dobrze ścieżką wolno schodził ku wsi. Opary coraz niżej opadały na łąki, ale ich biel, chociaż niewidoczna, dalej zdawała się sycić powietrze, bo oto z minuty na minutę stawało się coraz czystsze, coraz uchwytniejsze. Już rzędy nadrzecznych olch wystąpiły srebrzystymi konarami, coraz śmielej i jawniej wyłaniał się z mroku uśpiony świat i nocnymi cieniami rozwierał gęste ciemności. Jednocześnie niebo, do niedawna zupełnie niewidoczne, nabierało tonów coraz jaśniejszych. Podźwignęło się całe ku górze i raz po raz z jego ogromnej szarości wypływać poczynały okrągłe obłoki jeszcze mroczne od spodu objęte dokoła posępną burością, lecz od wnętrza coraz silniej naświetlane mlecznym blaskiem. Gdzieniegdzie granatowy płat pogodnej nocy kładł się spokojnym obszarem i oto nagle w miejscu najciemniejszym, zdawałoby się na zawsze objętym niepodzielnie przez mrok, błysnęło jasne, dalekie światło. – Księżyc – szepnął ksiądz. Jeszcze był niewidoczny i jego kształt ledwie rysował się poza chmurami, ale od razu uczyniło się prawie jasno. Drogę widać było wyraźnie, na niedalekim horyzoncie wyrosły czarnymi strzępami drzewa Sedelnik. „Jutro będzie pogoda” – pomyślał proboszcz. I ucieszył się, że lepszy niż dzisiaj czas z pewnością przyda się schorowanemu Morawcowi. „Zaraz po mszy muszę do niego pójść” – postanowił. Jednocześnie pomyślał o Michasiu i przyśpieszył kroku. Ileż rzeczy zdążyło się już stać w ciągu tej nieskończonej jeszcze nocy! Nagle zdał sobie sprawę, że ani jedno z tych świeżych przeżyć nie doczekało się w nim dotąd uporządkowania, ani jednego nie rozstrzygnął wykończoną i przemyślaną postawą, niczego ostatecznie nie przyjął ani odrzucił. Za wcześnie – usiłował bronić się. Czuł jednak, że sam siebie oszukuje, że jest to tylko ucieczka, jedna z tych małych ludzkich samoobron, których ostrze zawsze zwraca się ku broniącemu. Czyż może bowiem istnieć „za wcześnie”, gdy chodzi o wyznaczenie naszego stosunku wobec drugiego człowieka, wobec tego wszystkiego, co w owej niepowtarzalnej godzinie wiemy o tym człowieku? Za wcześnie! Wszak już jutro wiedzieć możemy więcej lub mniej… Jakże więc mamy odpowiadać za tamtą minioną chwilę, jakże możemy budować jakąś prawdę ludzką, gdy u jej początku brak nam śmiałego spojrzenia? Przypomniał sobie poprzednią noc, kiedy klęcząc modlił się o łaskę czuwania. „Pozwól mi, Panie, nie spać i czuwać…” Ale w czymże leży nasza czujność, jeśli nie w czujności wobec innych ludzi, w owej ciągłości stanu zbrojnego pogotowia, czynnego patrzenia i słuchania? Jakiż w nas może istnieć ład, jeśli nie ten, który woła wyraźnym głosem, gdy stajemy wobec obcych losów? „Oto tyle jest w nas prawdy – myśli proboszcz – ile mamy jej dla ludzi. Cóż może Bóg wziąć od człowieka prócz tego, co człowiek ma do dania? A dla siebie – zawahał się – czyż nie mogę mieć czegoś tylko dla siebie, czegoś, co może być wartością tylko dla mnie? Ale cóż jest taką wartością?”