Minął łąkę, wydostał się na drogę i szedł koło pierwszych chałup wsi. Dopiero teraz, tak blisko znalazłszy się domu, uczuł wielkie zmęczenie. Minęło pierwsze rozgrzanie się marszem, zimno zaczęło mu dokuczać. Wprawdzie ubranie zamoczone podczas ratowania Morawca przeschło, pozostała w nim jednak wilgoć i zarówno płaszcz jak sutanna, a szczególnie trzewiki dość mizernie ochraniały przed chłodem. Dreszcze miał od dawna, przestał więc na nie zwracać uwagę. Za to teraz, gdy w pewnej chwili wspinając się pod górę głębiej nieco odetchnął, uczuł w lewym płucu, w miejscu dawnego postrzału, ostre kłucie. Było tak silne, iż syknął i przystanął. Po chwili znowu odetchnął. Ból powtórzył się, tym razem słabiej cokolwiek. „Głupstwo!” – machnął ręką.
Tymczasem zupełnie się przejaśniło. Księżyc całą pełnią wypłynął spoza chmur, niebo granatowe już i pogodne zapełniły kędzierzawe obłoczki, a srebrzysta poświata chłodnym blaskiem położyła się na ziemi. Dokoła jednak, w głębi, ciągle wznosiła się ku górze mroczna, nieprzenikniona noc i wieś u jej stóp rozłożona, chociaż o bielejących żywo strzechach i ścianach siniejących nieomal zwykłym, codziennym tonem, pełna szklistych jezior rozlanych na drodze, wieś spleciona czarnymi gałęziami, tak bliska z tym wszystkim, przecież wydawała się obca, wroga, podobna męczącej zjawie sennej, która nie chce się rozpłynąć i pierzchnąć. Księdzu Siecheniowi znowu przypomniała się noc ubiegła: bezkresna, ruda pustynia, obszary zjeżone czarnymi kamieniami, zastygłe wody, lasy skamieniałe…
Przeszedł koło kościoła i zamierzał skręcić w kierunku plebanii, gdy nagle w odległości kilkunastu kroków zobaczył leżącego na skraju drogi człowieka: „Upił się pewnie ktoś” – pomyślał. Podszedł szybko. I dopiero, gdy znalazł się bliżej, spostrzegł, że to kobieta. Leżała twarzą do ziemi, dziwacznie skurczona. Po miejskim ubraniu nieznajomej od razu domyślił się, że to nie jest tutejsza wieśniaczka.
Nachylił się i przyklęknął. Kobieta nie poruszyła się. Dotknął lekko jej ramienia.
– Co pani jest?
„A może nie żyje?” – pomyślał nagle z lękiem. Silniej szarpnął leżącą. Zobaczył, że drgnęła. Odetchnął z ulgą.
– Zasłabła pani? – spytał łagodnie.
Podźwignęła się ociężale, ale zbrakło jej widać sił, bo zachwiała się i przykucnęła na ziemi. Rozłożysty kasztan rzucał na to miejsce gęsty cień, nie widział więc dobrze twarzy tej kobiety, miała zresztą głowę pochyloną na piersi. Dostrzegł tylko, że jest bez kapelusza, potargana, zauważył również, że ma na sobie kostium jaskrawy i wyzywający.
– Zasłabła pani? – powtórzył. – Proszę powiedzieć, co się stało, może będę mógł pani pomóc w czymś…
Podniosła głowę.
– Pomóc? – spytała martwym głosem.
Proboszcz, uderzony tym bolesnym akcentem, przyjrzał się jej uważnie. I nagle wszystko mu się wyjaśniło: przypomniał sobie, iż nie dalej jak wczoraj słyszał o przyjeździe nowej kobiety do Litowki. Oczywiście, to ją właśnie musiał spotkać. Nie wyglądała już na dziewczynę pierwszej młodości. Cóż za życie! Nie uczuł jednak współczucia. Ból nim tylko targnął.
Znowu dotknął lekko ręki kobiety.
– Niech pani wstanie – powiedział prosząco. – Ja pani pomogę…
Ujął ją pod ramiona, ale Anna oparła się.
– Nie, niech pan zostawi, nie trzeba…
Ksiądz Siecheń milczał chwilę.
– Jestem tutejszym proboszczem – powiedział wreszcie. – Może mi pani zaufać…
Bardzo miękka nuta zabrzmiała w tej chwili w jego głosie. Anna drgnęła. Kto to mówił w taki sposób? Męczące wspomnienie przemknęło jej przez głowę. Ale znikło, zanim je zdążyła uchwycić.
– Proszę mi dać rękę – szepnął znowu proboszcz.
Wszystka krew zbiegła Annie do serca. Ten głos… nie, to złudzenie, przypadkowe jakieś podobieństwo… Nie mogąc ani chwili dłużej podołać tej straszliwej niepewności zamknęła oczy i gwałtownym ruchem podniosła głowę. „Teraz otworzę oczy – postanowiła – doliczę do trzech…”
Otworzyła jednak natychmiast. I w tej chwili ksiądz Siecheń ujrzał na twarzy klęczącej przed sobą kobiety obłąkane nieomal przerażenie.
– Co pani jest? – zawołał.
Chciał do niej zbliżyć się, ale zerwała się i zasłoniła rękoma. Wyglądała teraz strasznie, jej obrzęknięta, blada twarz miała coś trupiego, usta rozchyliły się krwawą raną, oczy dziko błyszczały.
– Może… – zaczął niepewnie.
Stał w tym samym miejscu, lecz ona, jakby się bała, że proboszcz zbliży się i dotknie ją, poczęła cofać się, ciągle z wyciągniętymi przed siebie ramionami, wpatrzona szeroko rozwartymi, coraz bardziej szaleńczymi oczami.
Nagle odwróciła się i ciężko się zataczając poczęła biec. Wkrótce zniknęła w mroku.
XIII
Zaledwie drobne kroczki Ksieni ścichły w głębi domu, Michasiowi żal się zrobiło starej. Znał dobrze jej przywiązanie, wiedział, że go serdecznie lubi, wystarczyło więc, że wyobraził ją sobie siedzącą samotnie w kuchni i dręczoną niespokojnymi obawami, aby natychmiast pożałować swego egoistycznego uporu. W pierwszej chwili chciał otworzyć drzwi i pójść do Ksieni. Kiedy jednak pomyślał, że będzie musiał nie tylko tłumaczyć się, lecz przepraszać, a być może i pocieszać, uczuł, że nie podoła tylu obowiązkom. Jeśliby zaś miał milczeć, to swoją obecnością pogorszy jeszcze sytuację. Został więc. Zresztą był pewien, że Ksienia nie pozostawi go długo w spokoju i wkrótce, gdy tylko wypłacze się, powróci.
Rzeczywiście kwadrans chyba nie minął, kiedy odległe, ledwie dosłyszalne skrzypnięcie poderwało Michasia na nogi. Szybko podbiegł na palcach do drzwi, przekręcił klucz w zamku, zawrócił i wyciągnąwszy się na łóżku zamknął oczy.
Dopiero po dłuższej chwili kroki Ksieni rozległy się w sąsiednim pokoju. Zbliżała się wolno, podkradała się raczej, niż szła, słychać było, że się raz po raz zatrzymuje. Michaś, który leżał wyprostowany, z dłońmi złożonymi na piersi i swemu oddechowi starał się nadać równy, głęboki rytm snu, mimo woli uśmiechnął się. Ucieszyło go, że tak świetnie uda mu się oszukać troskliwość Ksieni. I taka ogarnęła go nagle wesołość, iż zapragnął zerwać się z łóżka i z całej siły klasnąć w dłonie. Ale już było za późno. Ksienia przyczaiła się pod drzwiami i nadsłuchiwała. Słyszał jej oddech i szelest spódnicy. Wreszcie cichutko zapukała.