Выбрать главу

Kiedy wrócił, Michaś leżał bledszy jeszcze niż przed chwilą, z zamkniętymi oczami. Usłyszawszy kroki podniósł powieki i spojrzał na księdza. Proboszcz przysunął do łóżka krzesło.

– Napij się trochę, to ci dobrze zrobi.

Michaś wziął posłusznie szklankę. Wypił kilka łyków chciwie, parząc sobie usta.

Z kuchni dobiegało chrapanie Ksieni. Wiatr gwałtownymi podmuchami uderzał w dach. Mimo zamkniętych okiennic płomień świecy kładł się migocąc.

Dopiero po dłuższej chwili ksiądz Siecheń spytał:

– Przyjechał doktor?

Michaś skinął głową.

– I co? Będzie żył?

– Nie. Dwa dni najdłużej. Męczy się bardzo…

Postawił na stoliku nie dopitą herbatę.

– Nie chcesz już więcej?

– Dziękuję.

Położył się i znowu zamknął oczy. Ksiądz Siecheń wstał.

– Zaśniesz?

– Zasnę, proszę księdza – szepnął chłopiec.

Proboszcz schylił się, pocałował Michasia w czoło, zdmuchnął świecę i skierował się w stronę swego pokoju. Drzwi, łączące obie izby, zawsze zostawały na noc otwarte. Teraz po raz pierwszy zamknął je.

W pokoju, w którym się znalazł, okiennica była uchylona. W głębi noc targana wichurą dygotała w potężnych skurczach. Podszedł bliżej i rozpalonym czołem przylgnął do szyby. Usłyszał bliski szmer deszczu. W pierwszej chwili wydało mu się, że to płacze ktoś zagubiony w ciemnościach. A potem, jakby głos jakiś go zawołał, raz, drugi, coraz natarczywiej. – Panie! – szepnął z rozpaczliwą tęsknotą. Odruchowo pchnął okno. Czarne wiry na kształt ogromnych wężów wiły się w mroku.

– Panie, Panie! – powtórzył głośniej. Nie czując chłodu ani deszczu rozpryskującego się na oknie, w miejscu, w którym stał, osunął się na kolana. Samotność! Oto godzina przejmującego opuszczenia. Nikt nie woła. Noc – ta jedna ciąży nad nami.

– Panie! – zawołał jeszcze raz proboszcz i głos jego drgnął żarliwym błaganiem. – Pozwól mi, Panie, nie spać i czuwać.

Odpędzał pokusę snu, podobnie jak śmiertelnie znużony wędrowiec przełamuje senność w obliczu niebezpieczeństwa. Cóż z tego, że ciało omdlewa ze zmęczenia, głowa ciąży, a powieki same bezsilnie opadają? Trzeba wiedzieć, kiedy można, kiedy wolno spać. Pozornie tak łatwo jest wymknąć się nieprzyjacielowi. Zdawałoby się: można go zwieść, zmylić ślad. Pomiędzy wieczorem a najbliższym rankiem jakiż rozległy leży czas! Każdy krok u początku wyznacza inną drogę. Tysiąc ścieżek biegnie w głąb nocy, niknących, gdy świt zedrze ciemności. Ale na każdej wróg jest przy nas, cierpliwie, krok za krokiem dążąc po naszym tropie. Spojrzeć mu prosto w oczy, nie zadrżeć, nie ugiąć się przed jego zdobywczą siłą, to jedno może ocalić. Ale jak wydrzeć z siebie zło, które w nas czai się zawsze wyczekujące, zawsze gotowe do skoku? Jak pochwycić wroga, który jest w naszej krwi i w naszych myślach?

Ksiądz Siecheń klęczał, skrzyżowane ramiona wsparłszy o niski stołek. Pochylił głowę. Miał wrażenie, jakby mu barki ogromny ciężar przygniótł.

Gdy zapada noc taka, jak dzisiaj, bez granic, wydaje się, że zło całego świata ścieka w serce czuwającego. Dokoła, na bezmiernych obszarach, w niskich chatach wiejskich i dalej, w ludowych kamienicach uciszonych miast śpią ludzie zmordowani dniem. Bezbronny tłum. Łatwa zdobycz. Któż śpi snem sprawiedliwego? Dłonie, które jeszcze przed chwilą chciwie sięgały po rozpustę i zysk, dygocą teraz niespokojnie, jak płomień przygnieciony popiołem. Nagie ciała dyszą gorączkowo. Zwarte usta skryły kłamstwa i kuszące podszepty, powieki zamknęły popełnione i przyszłe zbrodnie. Gdzież są mury mierzone trzciną złotą?

Wiatr szarpnął otwartym oknem. Okiennica uderzyła o szybę. Chlusnął deszcz.

Ale proboszcz nie poruszył się. Jego oczy szeroko rozwarte zdawały się przebijać ciemność. Drążą ją aż do przepastnego dna. Zwyciężają przestrzeń. Czas stanął. I przez sekundę, która trwa wieki, wydaje się klęczącemu, że widzi wszystko, co dzieje się na świecie aż po jego najodleglejsze krańce. Straszliwa chwila. To jest tak, jakby jakaś zasłona spadła rozcięta nagle niewidzialną ręką, ukazując groźną wizję.

Oto ziemia niezmiernie ogromna, a jednocześnie tak drobna, iż można ją ramieniem opasać, leży nieruchoma, ścięta ciszą: bezkresna, ruda pustynia, obszary zjeżone czarnymi kamieniami, zastygłe wody, lasy skamieniałe, miasta puste jak szkielety, a nad tym nieskończonym cmentarzyskiem niebo niskie i miedziane. Niebo, którego ciężar przygniata serca śpiących. Ludzie! Widać ich ciała pokotem rzucone na zeschłą ziemię, jedno przy drugim, nagie i sine, niby nieskończony szereg umarłych. I nagle, jakby na jeden wielki głos rozcinający milczenie od wschodu do zachodu i od północy na południe, budzą się wszyscy. Ale nikt nie zrywa się i nie śpieszy posłusznie ku wezwaniu. Żadne wołanie mu nie odpowiada. Żaden szept ani ruch nie targną niewzruszonym spokojem. Piersi leżących uderzone niebem zamarły. To tylko ich oczy szeroko rozwarte oddychają śmiertelną trwogą. Przerażeniem nie pozostawiającym miejsca dla nadziei.

– Jestem z wami! – szepce ksiądz Siecheń. Bo czyż nie pęta go niemoc ta sama, która wszystkim na ziemi każe w tej chwili konać, lecz nie pozwala umrzeć? Oto równość, o której ludzie nie chcą wiedzieć. Bogactwo staje się podobne łachmanom żebraka, władza kruszy się w porażonych dłoniach i jak próchno przesypuje przez palce. Ale gdy ranek przywróci ziemi jej kuszący kształt, któż z żywych wyrzeknie się dobrowolnie złudnych przywilejów? Kiedyż wybije godzina sprawiedliwości dla krzywdzonych i poniżanych? Tyle dokoła chciwości, okrucieństw, tyle kłamstw i jadu nienawiści i pogardy, iż zdaje się, że nic nie zdoła zasklepić krwawiących ran. Cóż może zmienić się? Tu choćby, na tym drobnym skrawku sedelnickiej ziemi. Dziedzic sedelnicki nie zrzeknie się bez przymusu swoich rozległych pól i lasów, jak drapieżne kleszcze opasujących dokoła nędzne chłopskie zagrody. Grzegorz Litowka nie porzuci stręczycielstwa. Zabłąkanej w dalekim mieście Oldze Kukiszów żaden głos nie podszepnie powrotu do rodziców. Młody Burak, kiedy wyjdzie z więzienia, znowu zacznie kraść. Kierownik poczty nie złagodzi serdeczniejszym słowem cierpień umierającej żony. Fiodor Dubrowski, nienasycony swoją młodością, z lekkim sercem porzuci po miesiącu każdą dziewczynę. Ileż ich jeszcze przyjdzie płaczących na niego, jak przedtem przychodziły z żalami na Siemiona? A Siemion, któremu już tak niewiele chwil pozostało do życia… A Michaś…

Proboszcz zaciska dłonie. Gęste krople potu zwilżają mu skronie.

– Najlichszym z lichych jestem, Panie. Tamci nie znają Cię, dlatego błądzą. Ale mnie ukazałeś się, jak wicher wstrząsnąłeś mną… Dałeś wszystko. A cóż ja daję?

Jakże nędzny jest plon minionych lat! Cóż uczynił dla ludzi, których mu powierzono? Nigdy nie umiał znaleźć drogi do człowieka. A za to jak często i w jak wielu okolicznościach czuł się intruzem. Tak rzadko udawało mu się przełamać bolesny i upokarzający mur, który odgradzał go od ludzi wtedy właśnie, gdy chciał im siebie ofiarować. A jeśli, zdarzało się, odnajdywał porozumienie, czyż było ono czymś więcej niż przelotnym błyskiem ukazującym zaledwie w mglistym oddaleniu, jak ogromne musi być szczęście, gdy zbudzi się zbłąkaną duszę z letargu i oczyszczoną postawi przed Panem.

Przeżył kilka takich olśnień. Nieraz zaszytemu w surowy cień konfesjonału zdawało się, że w monotonną szarzyznę składanych w pokucie grzechów jakby słup ognia uderzył. Oto chwila upragniona i wybrana! Wszystko, czym żył dotąd człowiek, zostaje wzruszone niby ziemia orana pod zasiew. Wszystko zostaje człowiekowi odebrane, aby wszystko mogło mu być dane. Cóż piękniejszego nad serce trawione nieustępliwym żarem! Podsycał ten pożar. Prosił o śmierć, która odradza i daje nowe życie. Ofiarowywał wszystko, co posiadał: i miłość, i nienawiść, i litość. Nie zatrzymywał nic z tego, co przed laty rzucił w walkę o samego siebie. Ale iluż ludzi staje przed granicą nakreśloną niewidocznym znakiem w sercu każdego? A jak nielicznym dane jest uczynić krok decydujący, aby ją przekroczyć.