Выбрать главу

– Ale jeśli ksiądz proboszcz chce, to mogę dowiedzieć się.

– Nie, nie trzeba, to nic ważnego. Tak się tylko spytałem.

Dopił herbatę i wstał.

– Czas już spać.

Chociaż miała oczy z senności zwężone jak szpareczki, odpowiedziała z rezygnacją:

– Ja tam nie będę spać.

…podźwignął się i jak lunatyk wyciągnąwszy przed siebie ręce począł się przedzierać przez gąszcz zagajnika. Szedł wolno, co krok potykając się o nierówny grunt. Gałęzie, których kształtu nie mógł w mroku rozpoznać, uderzały go po głowie i ramionach. Zasłonił więc twarz dłońmi i posuwał się naprzód po omacku, ogarnięty ze wszystkich stron ciemnością. Nie myślał teraz o niczym. Chciał się jak najprędzej wydostać stąd, odetchnąć innym powietrzem, przestrzenią, wolnością. Był pewien, że dróżka, z której zboczył, powinna biec gdzieś w pobliżu. Kiedy się jednak po dłuższym błądzeniu zatrzymał, aby zaczerpnąć oddechu, znajdował się wśród tego samego krajobrazu, pomiędzy niezmienną gęstwą świerków… Kilka razy zmieniał kierunek. Zawracał niespodziewanie, znowu rzucał się naprzód, przyśpieszał kroku, niecierpliwie zanurzał się w głąb lub skręcał nagle w bok, łudząc się, gdy drzewa zaczynały rzednąć, iż odnalazł wreszcie właściwy kierunek. Rychło jednak przekonywał się o omyłce. Więc na nowo podejmował poszukiwania. Było dokoła coraz ciemniej i ciaśniej, rzekłbyś, że wśród tej nocy zagajnik nagle ożył, aby zwężającym się powoli kręgiem zamknąć zuchwałego śmiałka. Suchemu trzaskowi łamanych gałęzi odpowiedział w górze ciąg wiatru, ras odległy, ledwie uchwytny, lecz już za chwilę bliski, nasilony, sunący ponad głową. Jak przebić się przez ten mur? Kiedy skończy się noc… Nagle zdał sobie sprawę, że kiedyś się znajdował w podobnym położeniu i przeżył wówczas dokładnie to samo, co przeżył obecnie… Jednocześnie uświadomił sobie, że wśród tej wędrówki kogoś zgubił. Ktoś z nim był przecież z początku, ktoś z nim razem szedł. Nie mógł jednak przypomnieć sobie kto. Wiedział tylko, że towarzyszył mu ktoś o zupełnie obcej postaci, lecz jednocześnie bardzo bliski. Męczyło go to. Nie umiał uchwycić sensu tej sprzeczności. Pytać zaś nie chciał, wiedząc, że sprawiłby ból. Szli więc w milczeniu. Wtem, poprzez szum drzew, usłyszał daleki głos wołający go po imieniu: „Pawle!” Wówczas przyśpieszył kroku. Ten ktoś ciągle za nim podążał. Zaczął więc iść jeszcze prędzej. Któż go wzywał? Może przesłyszał się? Ale po chwili ten sam głos zabrzmiał donioślej i jakby bliżej: „Pawle! Pawle!” Chciał odpowiedzieć: „Jestem tutaj.” Bał się jednak wołaniem zdradzić miejsce, w którym się znajdował. Był sam. Tamte kroki oddalały się, cichły nieporadnie i lękliwie. – To wszystko dokładnie pamiętał. Lecz kim był ten ktoś porzucony w ciemnościach? Czuł, że za chwilę i to będzie wiedzieć. Myśl jego pracowała w skupionym natężeniu. Jeszcze sekunda. Już prześwituje coś wśród mroku…

Nagle targnął nim niepokój. I w tej samej chwili, jakby pod wpływem gwałtownego bólu zadanego z zewnątrz, obudził się. Usiadł. Nie zdążył zupełnie wytrzeźwieć, gdy nowe uderzenie niepokoju poderwało go z łóżka. Serce biło mu szybko i nierówno, głowę rozsadzał szum, całe ciało miał zlepione potem. Natychmiast poczuł dreszcze. Sięgnął więc machinalnie po kołdrę, ale ponieważ zsunęła się na podłogę, podciągnął ją ociężałą ręką na kolana i dalej siedział na brzegu łóżka, zgarbiony, z głową wtuloną pomiędzy ramiona, szczękając zębami.

Dokoła leżała ciemność i cisza. Wtem skrzypnęło w kącie.

– Kto tu? – spytał cicho.

Nikt nie odpowiadał.

– Kto tu? – podniósł głos.

Milczenie. Mimo to proboszczowi ciągle wydawało się, że w głębi mroku ktoś stoi.

– To ty, Michasiu?

Przypomniał sobie słowa Ksieni: „on nas jeszcze pomorduje kiedy…” Wzdrygnął się. „Jak mogę nawet przypuścić coś podobnego?” – ogarnął go wstyd. Nie ruszył się jednak, nadsłuchiwał. Ale szelest nie powtórzył się więcej. W ciszy słyszał proboszcz tylko swój własny przyśpieszony oddech. Na dworze ciągnął gdzieś bardzo wysoko cienki poszum. „Wraca wiatr – pomyślał – do rana daleko jeszcze…”

Już się zamierzał położyć, gdy wyraźnie uczuł, że ktoś stoi z tyłu za jego plecami, po drugiej stronie łóżka. Chciał zawołać, ale głos uwiązł mu w gardle. Odwrócił się. Nikogo… Pamiętał, że kiedy zasypiał, leżała w tym miejscu na podłodze wąska smuga, przeciekającego przez szpary w okiennicy światła. Teraz była ciemność.

Wyczerpany, usunął się na łóżko. Pragnął snu. Zdawał sobie jednak sprawę, że nie zaśnie. Chwilę leżał bez ruchu, zupełnie otępiały, niezdolny do myślenia. Każdy głębszy oddech odzywał się bólem w piersiach. Stygnący pot, jak lód chłodził plecy. Któż to wołał: „Pawle!” – Kroki oddalają się, cichną nieporadnie i lękliwie – „Pawle, Pawle!”

Nagle wszystko stało się przerażająco jasne: ten krótki, jakże znany sen, to błądzenie przed kilku godzinami wśród zagajnika, a potem… Zerwał się z łóżka. Zatoczył się, ścisnął dłońmi tętniące skronie.

– To niemożliwe! – zawołał na głos. – To niemożliwe…

Bronił się przed tą straszną myślą. Czuł jednak, że przenika w niego coraz głębiej. Jak uciec przed nią, jak ją zniszczyć? Wszystko się rozpada, trud całego życia… Osunął się na kolana.

– Nie, nie! – szepnął rozpaczliwie.

Spotniały, drżący, targany strachem, który jak ból wyrywał mu z zaciśniętego gardła ochrypły jęk, upadł krzyżem na podłogę.

– Panie, czy możliwe, aby u początku drogi, którą poprowadziłeś mnie ku Tobie, leżała okrutna krzywda? Przecież nie mogłeś chcieć, abym doszedł do Ciebie takim kosztem… Wołałeś mnie do siebie bezustannie, cierpliwie czekając chwili, gdy zbudzę się i usłyszę Twój głos. Wiesz, że wahałem się długo, czy mam prawo odpowiedzieć: oto jestem. Bo przecież wiedziałem, że gdy raz wejdę na twoją drogę, nie będzie mi już wolno z niej zejść… Oto, żeby Tobie być wierny, musiałem wobec niej być niewierny. Żeby do Ciebie dojść, musiałem ją porzucić… Wołałeś, Panie… ufałem, że jej nie opuścisz, przecież jestem tylko człowiekiem…

Słowa zamarły mu na wargach. Cóż znaczą słowa? Cóż znaczy modlitwa? Czyż człowiek nie jest bliższy człowiekowi od Boga?

XIV

Anna wróciła do domu tak wzburzona, że o dogadaniu się z nią nie podobna było myśleć. Robiła wrażenie zupełnie nieprzytomnej, mówiła od rzeczy.

Z początku Litowka myślał, że zwariowała. Próbował ją wybadać, dowiedzieć się, co robiła, gdy uciekła od niego na drodze. Ale z chaotycznych wyjaśnień jednego tylko się domyślił: nie chodziło tu o śmierć Nawrockiego. Więc o co? O kogo? Co się stało? Odpowiedzi, które dawała, gmatwały wszystko. Zrozumiał wreszcie, że dzisiaj niczego się nie dowie. Dręczony najgorszymi przeczuciami, poszedł do siebie.

Zaledwie została sama, szybko zgasiła światło i tak jak przyszła ze dworu, w kostiumie i w pantoflach, nie odrzucając nawet kołdry, położyła się na łóżku. Było już dobrze po północy, gdy z czujnego półsnu, pełnego bolesnych i niespokojnych wspomnień, wyrwało ją łomotanie do drzwi wejściowych. Natychmiast się zerwała. Więc nie omyliło ją przeczucie!

Lecącymi rękoma zapaliła świecę. Kołatanie powtórzyło się, energiczniejsze tym razem. „Jak śpieszy mu się…” pomyślała ze złą radością. Przeszła przez ciemną izbę szynku i wszedłszy po schodach na półpiętrze zapukała do Litowki.

– Grzegorzu! – zawołała głośno.

Ponieważ nie odpowiadał, nacisnęła klamkę. Ale drzwi nie puściły.