– Grzegorzu! – uderzyła pięścią. – To ja…
W pokoju poruszyły się ciężkie kroki.
– Grzegorzu, otwórz, słyszysz?
Zazgrzytał klucz. Wewnątrz było ciemno. Musiała podnieść świecę, żeby zobaczyć Litowkę. Stał blady, ze zmienioną twarzą, również w ubraniu. W ręku trzymał rewolwer.
– Ogłuchłeś? Dobija się ktoś.
– Ciszej! – syknął.
– Otwórz prędko.
Usta mu zadrżały, twarz poszarzała i skurczyła się.
– Musieli już dowiedzieć się – mruknął ochryple. – Ale czego oni ode mnie chcą? Dlaczego do mnie?
– Kto? – nie zrozumiała. – Co ty mówisz?
Chwycił ją za rękę.
– Słuchaj, Anna! – począł szeptać pośpiesznie – przez pamięć na dawne lata, słyszysz, zeznasz wszystko, jak było, dobrze? Ja nie maczałem w tym ręki, przysięgam ci. Chciałem zabić, ale to nie ja zabiłem, nie ja… ktoś inny, zbieg okoliczności… ale nie ja…
Ściskał jej dłoń coraz silniej. Odsunęła go.
– Możesz się nie bać. To nie po ciebie.
– Nie po mnie? – spojrzał spode łba. – Skąd wiesz?
– Wiem. Otwórz, to się przekonasz.
Nie ustępował jednak.
– Skąd wiesz, że nie po mnie?
Nagle drgnął i poczerwieniał.
– Anna! spójrz mi w oczy… Rozumiem teraz! – w oczach jego błysnęła wściekłość. – To ty wszystko tak uknułaś, ty… żmijo! Poszłaś na policję zadenuncjować, chcesz się mnie pozbyć, tak? Już zapomniałaś, jak wyciągnąłem cię z rynsztoka zdychającą… ale poczekaj, nie ciesz się za wcześnie…
Przyciągnął ją do siebie i podniósł rewolwer.
– Grzegorzu – powiedziała spokojnie – nigdzie nie chodziłam.
– Kłamiesz!
– Twoje sprawy nic mnie w tej chwili nie obchodzą. Tam przyszedł ktoś do mnie.
– Do ciebie?
– Tylko do mnie, rozumiesz? Chociaż nie wiem, czy jest pewny, że to jestem ja. Może tylko podejrzewa… ale to wszystko jedno!
Na dole coraz gwałtowniej się dobijano.
– Kto nie jest pewny? Co ty wygadujesz? Kto podejrzewa?
Wzruszyła ramionami.
– Zobaczysz? Mogę cię tylko zapewnić, że tam za drzwiami stoi ktoś, kogo jeszcze bardziej nienawidzę niż ciebie. Wystarczy ci to? No więc… schodzisz czy nie? Bo jeśli nie…
– Poczekaj! – jeszcze nie dowierzał. – To prawda, co powiedziałaś?
Spojrzała na niego pogardliwie.
– Jakiż z ciebie tchórz!
Wahał się chwilę.
– Daj świecę – mruknął wreszcie.
Powoli zszedł na dół. Anna zbiegła za nim i znikła w swoim pokoju. Przed samymi drzwiami zatrzymał się.
– Kto tam?
– Swój – odpowiedział znajomy głos.
Postawił świecę we wnęce ściany i w jednym ręku trzymając rewolwer, drugą odsunął ciężką żelazną sztabę.
Na dworze stał ksiądz Siecheń.
– Ksiądz proboszcz! – zawołał zdumiony.
– Zbudziłem pana, prawda? Przepraszam… ale tak się złożyło… Można wejść?
Uczynił ręką zapraszający gest. Ksiądz Siecheń wszedł do środka. Litowka zamknął drzwi i wziąwszy świecę, obrzucił niespodziewanego gościa przeciągłym spojrzeniem.
– Wolno spytać, co księdza dobrodzieja sprowadza o tak późnej godzinie w moje grzeszne progi?
Proboszcz zdjął kapelusz. Wyglądał na bardzo znużonego, twarz miał zgaszoną, oczy podsiniałe.
– U pana mieszka pewna kobieta, tak? Nie wiem, jak się nazywa, a wygląda… ciemna, zdaje się, blondynka, niemłoda już… zgaduje pan, o kim mówię?
Litowka skinął głową.
– Przypuśćmy.
– Chciałbym się zobaczyć z tą kobietą – powiedział otwarcie proboszcz.
Litowka aż otworzył usta ze zdumienia.
– Ksiądz dobrodziej?
– Tak.
– Teraz?
– Wolałbym teraz.
Karczmarz zmrużył oczy.
– Więc to tak?
– Myli się pan – przerwał mu chłodno.
Chciał jeszcze coś powiedzieć, gdy skrzypnęły drzwi i na progu stanęła Anna. Zdążyła już się przebrać, miała na sobie luźny szlafroczek lekko zarzucony na ramiona, rozpięty na piersiach. Ksiądz Siecheń wpił się w nią wzrokiem natężonym aż do bólu. Szukał w tej obrzękłej, nalanej twarzy znanych rysów. Jakże pragnął ich nie znaleźć!
Tymczasem Anna oparła się o ścianę. Uśmiechnęła się wyzywająco.
– Co się stało? – spytała gardłowym głosem.
Ksiądz Siecheń drgnął. Wprawdzie zaledwie cień, ale jednak cień znajomego akcentu drgnął pod skorupą tej nieprzyjemnej, chropawej mowy. „Nie, to niemożliwe – zacisnął kurczowo palce – omyliłem się. Uległem jakiemuś złudzeniu. To nie może być ona.”
Litowka zerknął porozumiewawczo w stronę Anny.
– O ile się nie mylę, to ksiądz dobrodziej ma interes do ciebie. Czy tak? – zwrócił się do proboszcza.
– Tak.
Anna przegięła się w biodrach.
– Rzeczywiście? – spytała przeciągle.
Proboszcz spuścił oczy.
– Tak, chciałem się z panią zobaczyć. Przepraszam, że tak późna pora, ale… Wytłumaczę to zresztą pani…
– O, to nic nie szkodzi! – zaśmiała się. – Ja miewam gości i o późniejszej godzinie.
Z przyjemnością dostrzegła, że zmienił się na twarzy. „Niech widzi ten klecha, co mu zawdzięczam – ogarnęła ją radość – czym jestem z jego łaski…” Ale jednocześnie pomyślała: „jak on źle wygląda…”
Serce zabiło jej mocniej.
– Proszę – powiedziała panując usilnie nad głosem, żeby nie zadrżał. – Niech… niech ksiądz wejdzie.
Usunęła się cokolwiek na bok. Ksiądz Siecheń przeszedł nie patrząc na nią. Zatrzymał się przy stole. Słyszał za sobą stłumione szepty. Po chwili skrzypnęły zamykane drzwi. Zostali sami.
– Niech ksiądz siada – powiedziała Anna.
Podsunęła mu krzesło. Sama cofnęła się w głąb izby, w cień. „Tak samo, jak przyszłam do jego pokoju po raz pierwszy” – przypomniała sobie. Proboszcz stał dalej. Znalazła jakieś bardzo dalekie podobieństwo w pochyleniu ramion. „Nie, nie! – zagryzła wargi – nie myśleć o tamtym, cóż ci ludzie mają z sobą wspólnego?”
Nagle podniósł głowę.
– Chciałem pani przede wszystkim wyjaśnić… moja wizyta, jakby tu powiedzieć…
– Może się ksiądz nie tłumaczyć.
– Przeciwnie. Należy się to pani. Moja wizyta nie ma nic wspólnego z pani… z pani zawodem.
– Ach tak?
I szybko dorzuciła ze sztuczną swobodą:
– To szkoda, miałam już takich, prawie wszyscy byli dość zabawni, a jeden to nawet…
„Po cóż ja to mówię?” – pomyślała nagle milknąc. I odruchowo cofnęła się w jeszcze głębszy cień. „Powiedziałem jej wtedy… – pobiegł proboszcz pamięcią do pierwszego spotkania – zaraz, co to ja jej powiedziałem… aha! jaki pani ma dobry uśmiech…”
– Przypuszczam jednak – odezwała się po chwili – że wizyta ta nie łączy się z księdza zawodem, prawda? Nie ma chyba ksiądz zamiaru spowiadać mnie albo bawić się w nawracanie grzesznicy?
– Nie – odparł krótko.
Zaległo milczenie. Anna siedziała w tak gęstym półmroku, że proboszcz nie mógł dokładnie ujrzeć rysów jej twarzy. Ale właśnie w tym mglistym zatarciu wydała mu się podobna do obrazu, który zachował w pamięci. Ileż razy w takim właśnie zmierzchu widywał Annę, wracając do domu! U Podhaliczów zajmowała mały pokoik zaraz przy kuchni. Jeśli któreś z małżonków było w domu, korzystał z pierwszego lepszego pretekstu, aby zmylić ich czujność, uchylić drzwi i zajrzeć do środka. Siedziała zwykle po ciemku. Gdy otwierał drzwi, światło z sąsiedniego pokoju wpadało w mrok i wyłaniało stamtąd spojrzenie oczu, uśmiech, delikatny połysk jasnych włosów.
Już chciał podejść i powiedzieć: „Anno!” Ale lęk, że wszystko może się zaraz wyjaśnić, zatrzymał go. W tej samej zresztą chwili kobieta, którą miał przed sobą, wydała mu się zupełnie obca. Ileż lat upłynęło od rozstania z Anną? Z górą dwadzieścia, dwadzieścia dwa. Ale czyż nawet tak długi okres mógłby podobnie zmienić człowieka? I Anna taka, jaką pamiętał, czysta, dziewczęca, czyż mogłaby się stać kimś innym? Ogarnęła go pewność, że się omylił. „Panie! – pomyślał – zgrzeszyłem przeciw Tobie, wątpiąc o Twojej sprawiedliwości…” Ale nagle przypomniał sobie przerażenie, jakie ujrzał na twarzy owej kobiety przed paru godzinami.