– Więc? – spytała Anna. – Dlaczego ksiądz nie siada?
– Dziękuję. Chciałem pani zadać jedno pytanie… Spotkaliśmy się niedawno, prawda? Dlaczego pani uciekła tak nagle? Robiła pani wrażenie takie, jakby się czymś przeraziła. Czy pani… widziała mnie kiedy?
„Nie poznał mnie” – odetchnęła z ulgą Anna. I zdziwiła się, dlaczego to odkrycie sprawiło jej przyjemność. Była przygotowana na podobne pytanie. Ale jeszcze przed chwilą sądziła, że odpowie: „tak, Pawle”. Teraz odczuła, że nawet gdyby zdobyła się na taką odpowiedź, sprawiłoby jej to ból.
Ksiądz Siecheń spojrzał na nią przenikliwie.
– Nie odpowiada pani?
Roześmiała się.
– Cóż za pytanie! Oczywiście, że nie widziałam księdza.
– Dlaczego więc pani uciekła?
– Czy ja wiem? – wzruszyła ramionami. – Zresztą wcale nie uciekłam… A ostatecznie, czy księdzu nie wszystko jedno? Co księdza to obchodzi? Nie przyszedł chyba ksiądz po to, żeby zadawać mi podobne pytania?
Głos jej stał się ostry i odpychający. Czuła jednak radość w tym zaciekłym zacieraniu śladów, w ostatecznym jakby podeptaniu swojej miłości.
Ksiądz Siecheń cofnął się i usiadł.
– Nie, oczywiście, że nie po to przyszedłem.
– Tylko?
Coraz ciężej przychodziło mu mówienie. Sytuacja, w której się znalazł, wydawała mu się coraz fałszywsza.
– Zdaje się, że się omyliłem – powiedział wreszcie z wysiłkiem. – Nawet na pewno się omyliłem. Proszę mi darować… i pójdę już chyba…
Wstał. Nie czuł jednak żadnej radości, że jego przypuszczenia okazały się niesłuszne. Odżyła w nim rana, która, jak sądził, dawno się zasklepiła. „Jak łatwo dał się oszukać pozorom – myślała z zawistną goryczą Anna. – Jak on kocha swój spokój, jak on chce być w porządku… Odejdzie teraz uspokojony, opuszczą go wyrzuty sumienia… a ja, co się ze mną stanie?”
Wydało się jej, że jeśli Paweł teraz odejdzie, zniknie wraz z nim ta resztka mizernej nadziei, która jej w życiu pozostała. Ale jakiej nadziei? Cóż tu może być nadzieją? Przecież nic o niej, o tej nadziei nie wiedząc, chciała jej pokrzepiającej, a jednocześnie jakże bolesnej obecności. I już wierzyła, że ta nieświadoma nadzieja, niby niewidoczne pasemko, wpleciona była w bieg minionych lat. Oto teraz nadeszła godzina rozstrzygająca! Musi się coś stać! Ale co? Anną targnął jeszcze gwałtowniejszy lęk, że zostanie sama. Uczuła, że gdyby zaszła konieczność, upadłaby do nóg Pawłowi i prosiła go, aby nie odchodził. Podniosła się.
– Niech ksiądz zostanie chwilę… – głos jej się załamał. – Ksiądz powiedział, że omylił się, tak?
Proboszcz pochylił głowę.
– Tak.
– Ale w czym? W czym ksiądz pomylił się?
Stała pochylona w jego stronę, czekając z natężeniem, co odpowie. Milczał jednak.
– W czym ksiądz pomylił się? – powtórzyła bardzo cicho.
Drgnął, bo w głosie kobiety znowu pojawił się znajomy akcent. A gdy uderzony niepokojem, podniósł oczy, zdumiał się i przeraził widząc twarz tak nagle odmienioną: zniknął z niej wyzywający uśmiech, a wraz z nim jak gdyby pękła sztuczna maska. Miał teraz przed sobą starą, zmęczoną kobietę o rysach przeżartych cierpieniem i oczach, których nikły, zszarzały blask, jak zwiotczałe echo, wywoływał minioną piękność.
Zawołał głośno:
– Anno!
Zaskoczona tym niespodziewanym okrzykiem, cofnęła się w popłochu. „Uciec stąd!” – przeszyły ją przestrach i wstyd. Ale ksiądz zagradzał drogę do drzwi. Stał przygarbiony, usta mu drżały.
– Anno… – powtórzył.
Uczuła, że słabnie. Oparła się o ścianę. I półprzytomnie, z wysiłkiem, jakby chciała krzyknąć, wyszarpnęła z siebie ledwie dosłyszalny szept:
– Ksiądz zna moje imię?
– Anno… – powiedział jeszcze raz.
Nie umiał znaleźć żadnego innego słowa. Czuł się spętany, bezsilny, strącony na samo dno ciemności. Jednak w tej chwili nie dręczył go żaden ból. Cierpienie, które wiedział, iż go nie ominie, leżało w nim zakrzepłe, jednak nie umarłe, zdawał sobie bowiem sprawę, iż podobne kotwicy, która nie dosięgła jeszcze dna, może lada moment drgnąć i pociągnąć go w otchłań. „Cóż z niej uczyniłem? – pomyślał nagle. – Czym się stała przeze mnie?” Gwałtowny skurcz serca zaparł mu oddech: „O, Panie, czyżbym nie dążył ku Tobie z miłości do Ciebie? Czyżby wszystko, co mnie ku Tobie prowadziło, było moim fałszem? Czyżby…” Nie mogąc udźwignąć dłużej ciężaru tłoczących się myśli, zdjęty strachem, litością i rozpaczą, zaczął zesztywniałymi wargami szeptać jakieś słowa urwane, pośpieszne. Stał przygarbiony z opuszczonymi wzdłuż sutanny dłońmi, głowę pochylił jeszcze niżej. Anna nie zrozumiała nic z tego, co mówił. Widziała tylko, że cierpi. O parę kroków zaledwie szarzała w półcieniu jego twarz skurczona męczarnią, zapragnęła więc w nagłym przypływie serdecznej tkliwości wyciągnąć rękę i położyć dłoń na tym pochylonym czole. Wtedy ogarnął ją spokój, uciszenie, jakiego od bardzo wielu lat nie znała.
– Co księdzu jest? – spytała łagodnie. – Taki ksiądz zmieniony… Ksiądz – zawahała się, lecz na krótką tylko chwilę – ksiądz musiał mnie wziąć za kogo innego, czy tak?
Nie uchwycił sensu jej słów, uderzył go tylko czysty dźwięk głosu. Podniósł głowę. Patrzyła na niego jasnymi oczami, przyjaźnie i jakby ze współczuciem.
– Co pani powiedziała?
– Ksiądz wziął mnie za kogoś, kogo ksiądz znał, prawda? Musiałam księdzu przypomnieć jakąś kobietę?
– Tak, rzeczywiście – szepnął.
Przeciągnął ręką po czole, jakby chciał zetrzeć sprzed oczu natrętne ślady przywidzenia. Ale jeszcze nie śmiał wierzyć, że uległ pomyłce. Myśl jego pracowała wolno, ociężale, miał wrażenie, że ocknął się ze snu i w pierwszym odurzeniu nie potrafi odróżnić, w którym miejscu kończy się sen, a zaczyna prawdziwa rzeczywistość.
– Niech ksiądz usiądzie – podsunęła mu krzesło Anna.
Sama znowu cofnęła się pod ścianę. I kiedy pomyślała, że teraz Paweł odejdzie, nie uczuła goryczy ani żalu. Przeciwnie: kładł się w jej sercu spokój, proste uciszenie, w którym była także tęsknota. Pragnęła, aby Paweł nie odszedł, ale równocześnie pragnęła zostać sama, aby móc wtulić twarz w poduszki i zapłakać.
Cisza przedłużała się. Na dworze podnosił się wiatr. Rósł szum drzew.
– Jakże się ksiądz czuje?
– Dziękuję – skinął głową – dobrze.
Dopiero po chwili odczuł serdeczność tego pytania.
– Pani jest dobra – wyrwało mu się odruchowo.
I zawstydził się, że powiedział to, jak mu się wydawało, niezręcznie i nieporadnie. Anna zaśmiała się.
– Och, dobra! A czy ksiądz wie, że mnie rzeczywiście jest na imię Anna? Ależ niech ksiądz tak nie patrzy, jeszcze co dobrego znowu zacznie ksiądz myśleć…
– Nie, nie, niech pani mówi.
– Powiedziałam to księdzu, żeby wytłumaczyć, dlaczego mnie tak w pierwszej chwili zaskoczyło moje imię w ustach księdza. Przyzna ksiądz, że dość zabawny zbieg okoliczności.