Przerażeni mocą, w której dłonie mieli się bez zastrzeżeń oddać, cofali się w ostatniej chwili ci mali, nieszczęśni ludzie tak bardzo przywiązani do złudnej wolności, której służyli wiernie i bez buntu. Byli jak ślepcy, którym przywrócono wzrok na chwilę, zbyt krótką jednak, aby zdążyli poznać, co utracą wracając w ciemność. Odchodzili więc bez żalu. Proboszcz zbielałymi wargami szeptał łacińskie słowa i drżącą ręką błogosławił. Jakże pogardzał sobą w takich chwilach! Cóż uczynił? Czemu dławił w sobie i deptał bunt, który w nim rósł? Dlaczego rozgrzeszał zamiast przekląć, upokorzyć, siłą rzucić na kolana? Dłoń, która kreśliła znak krzyża, powinna być raczej pięścią zaciśniętą wznieść się w górę i zapłonąć gniewem sprawiedliwej pomsty. A on tymczasem błogosławił odchodzących drogą, której ciemny, kręty szlak znał i nienawidził. Cóż za męka, jakie upodlenie.
Kościół pustoszał, mrok zapadał, a ksiądz Siecheń ciągle jeszcze klęczał w cieniu ołtarza. Nieraz, zdarzało się, wszedł szukający go Michaś. Lecz gdy wychyliwszy się z zakrystii ujrzał proboszcza pogrążonego, jak sądził, w modlitwie, cofał się i cicho zamykał za sobą drzwi. Organista śpieszył się do domu, zostawiał więc klucze i odchodził. Nikt już teraz nie zaglądał do środka.
Ale ksiądz nie modlił się. Gdy pod stopami śmiałych obsuwa się ziemia, samotność ich nie ma głosu. Straszliwa pustka – oto prawda idąca ku zbyt zuchwałym. Klęczał z głową ukrytą w dłoniach, bezsilny i zmartwiały. Nie znajdował w sobie nawet najsłabszego odblasku siły, która go triumfalnie rwała i boleśnie paliła. Żadne drgnięcie nie poruszało w nim martwej ciszy. Byłżeż teraz czymś więcej niż zetlałą, nędzną garścią popiołu, jak znak ostrzeżenia rzuconą na zimne kamienie posadzki?
W takich chwilach pojmował, że nie wszystko jest stracone. Ze zdumieniem i jeszcze niedowierzającą radością, jak człowiek po długiej chorobie budzący się powoli z omdlenia, odkrywał na dnie cierpienia drobną szczyptę nadziei, wątłe światełko, bez którego żyć dłużej byłoby ponad jego możliwości. Widzi tę ukrytą głęboko jasność. Ale czy starczy mu sił, aby dowlec się do dalekiego źródła?
Minuty, które upływają, są rozstrzygające. Nie wolno zwlekać. Ale cóż może człowiek? Cokolwiek czyni na ziemi, niczym jest wobec tego, czego zrobić nie zdoła. Czy chwała, jaką czerpiemy z naszej siły, nie jest wobec naszej słabości kroplą wody zdmuchniętą na rozpalone żelazo?
Ksiądz Siecheń podnosi głowę. Jego bunt! Gorzki grymas ścina mu wargi. Kimże to chciał być? Oto odważył się zapomnieć, że jego słowa są jedynie bełkotem słabego człowieka i nie mogą posiadać nadprzyrodzonej mocy otwierania serc. Bóg odmówił mu cudownej siły, która by jego samego przerastała i jak anioł opiekuńczy szła z nim pomiędzy ludzi, słowem użyczając łaski kruszenia grzechów. Był tylko naczyniem, które Bóg – jeśli zechce – wypełni lub pozostawi próżnym. Cóż mogę? – szepce. – Dane mi jest rozgraniczenie rzeczy. Nie grzeszyć, to mogę, lecz nie chcieć grzechu, tego nie mogę. Moje czyny mogą świadczyć przed ludźmi za mną, lecz moje myśli oskarżą mnie przed Tobą. I choćbym nie grzeszył, będę grzeszny. Jestem skażony. Nawet źródłem moich dobrych uczynków jest moje zło. Położyłeś, Panie, granicę, której nie przekroczę. Więc tylko Ty możesz mnie oczyścić, bez Ciebie niczego nie mogę… Zbawienie! Oto tajemnica niedostępna człowiekowi. Któż z żywych może znać prawa wyższej sprawiedliwości? Słabość – ta nas łączy. I nigdy nie wiadomo, kogo i w jakiej chwili odłączy Bóg od wspólnego łańcucha, aby dać wolność i przypieczętować ją swoim znakiem. Nadzieja! Czyż nie jest złudą jej słodki czar? Głos wewnętrzny żąda od nas czynu, lecz zebranie plonu to nie nasza sprawa. A wszakże w tym leży godność ludzka, aby nawet bez nadziei żyć tak, jakby nadzieja stała przy nas na straży…
Noc szła, kiedy ksiądz Siecheń podnosił się i wolno szedł ku zakrystii. Prawie zawsze znajdował tam Michasia. Drzemał skulony na ławce, z głową przechyloną na ramię, otwarta książka wysuwała mu się z rąk na gołe kolanka, drżący płomień dogasającej świecy delikatnym światłem padał na twarz chłopca. Proboszczowi żal było budzić małego. Robił sobie wyrzuty, że pozostając tak długo w kościele zarywał chłopcu spokojny nocny sen. A jednocześnie ogarniała go w takich chwilach radość, iż jest ktoś, kto o nim myśli. Gdy przed kilkunastu latami obiecał pewnej umierającej kobiecie zaopiekować się jej dzieckiem, nie przypuszczał, że ta maleńka okruszyna, którą płaczącą przyniósł na rękach do domu, wniesie później pod jego samotny dach tyle ciepła i serdeczności. Teraz kończył Michaś czternaście lat. W jego drobnej twarzyczce, szczególnie w dużych jasnych oczach, było tyle prostoty i czystości, iż proboszcza lęk nieraz chwytał na myśl, czym stanie się to dziecko, gdy dojrzawszy rozejrzy się po świecie i pozna jego zdradzieckie pokusy. Czy zdoła się im oprzeć? Czy nie zagubi się? A Bóg, który z pewnością przebywał teraz w tym niewinnym sercu, czyż nie opuści go, gdy nadejdzie czas próby?
Michaś przez sen wyczuwał obecność proboszcza i sam budził się. Razem więc wracali do domu. Wieś spała już o tej porze. Plebania leżała zaraz za kościołem, na końcu Sedelnik, w miejscu samotnym i wydanym na wiatry. Dalej, przecięte drogą, ciągnęły się pola. Szerokość wolnej przestrzeni, chłodne powietrze nocy i dłoń Michasia, którą trzymał w swojej, uspokajały księdza. I kiedy zasypiał, do ostatniej chwili słysząc dobiegający z drugiego pokoju równy oddech chłopca, zmęczenie zacierało posępną grozę minionych godzin.
Ale cóż kruchszego nad spokój serca, które raz dotknięte zostało szaleństwem niepokoju! Niczym tu jest doświadczenie. Każda godzina, choćby poprzedzona wieloma podobnymi, jest nowa i żąda oddania całkowitego, jak jedyna i niepowtarzalna. Ciągłość grzechu – ta istnieje, lecz gdzież ciągłość cnoty? W niej zawsze jest się u samego początku. Nic też nie zadowoli księdza Siechenia, nic go nie nasyci. Podobnie jak od dnia, w którym uczynił krok decydujący, nie znalazł aż do chwili obecnej zacisznej przystani, tak nie znajdzie jej i w latach późniejszych. Nigdy nie poczuje się wybranym. Nawet upokorzenie i gorycz upadku ducha nie zostały mu oszczędzone. Ta sama namiętność, która raz wynosiła go ponad tłum ludzi, kiedy indziej rzucała w zwątpienie.
Gdy piętnaście lat temu przywrócono sedelnickiej cerkiewce jej dawny, jeszcze sprzed powstania styczniowego charakter kościoła, tworząc pierwszą po wojnie w najbliższej okolicy parafię katolicką, młody ksiądz Siecheń szedł na tę pracę z głębokim poczuciem ważności swojej misji. Wiedział, że czeka go zadanie trudne. Białoruska ziemia nie obiecywała łatwych zwycięstw. Katolicy byli w znacznej mniejszości. A ich wiara, zwłaszcza mężczyzn, jak daleko odbiegała od ideału, który w sobie nosił. Kraj był zniszczony. Tędy w ciągu kilku lat przechodziły wojska zaborców, tu ostatnia wojna pozostawiła puste pola i spalone wsie. Nędza i głód ziemi szły na rękę agitatorom. Budził się ruch narodowościowy, szerzył się komunizm. Raz po raz wybuchały zamieszki. Były ofiary… Ileż pracy! Ksiądz Siecheń marzył, aby do gruntu przeorać tutejsze stosunki, a Kościołowi przywrócić nadwątloną latami niewoli siłę. Nawracać! Chwilami czuł się przeniesionym w odległe wieki, kiedy tę ziemię przebiegali pierwsi głosiciele Słowa. Był jednak sam. Gdy szukał pomocy w sąsiednich parafiach, znajdował ludzi spragnionych spokoju i wygody raczej niż walki. W pierwszych latach wiele czynił, aby to zmienić. Odwiedzał często okolicznych proboszczów, snuł plany wspólnej, zbiorowej akcji. Mówił dużo i z zapałem, chciał swoim żarem przekonać, wzruszyć, powołać. Ale szybko poczuł dokoła siebie pustkę. Nie umiał dostosować się. Nie pił, nie grał w karty, był złym słuchaczem pieprznych dykteryjek, towarzystwo jego w cztery oczy stawało się szybko krępujące, a w większym gronie uciążliwe. Zaczęto go unikać. Z początku mówiono o nim z pobłażliwą wyrozumiałością. Zyskał opinię sensata i nie orientującego się w realnym życiu marzyciela. Ale gdy dowiedziano się, że z ambony głosi swoje nieprzejednane i surowe sądy, wówczas wzbudził niechęć. Zaczął uchodzić za człowieka, który więcej złego swoją nieobliczalnością może zdziałać niż dobrego. A przeszłość: jego działalność niepodległościowa, potem lata spędzone na wojnie, wreszcie fakt, że stosunkowo późno obrał sobie drogę duchowną, również przemawiały w opinii przeciw niemu.